Mam słabość do pięknych okładek... Co prawda, staram się nie oceniać książki tylko po jej oprawie graficznej, niemniej przyznaję się, że kiedy widzę zachwycającą okładkę, o wiele bardziej ciągnie mnie do danej lektury, by przekonać się, czy okaże się równie dobra bądź całkowicie odwrotnie. Dlatego też gdy tylko zobaczyłam książkę "W krainie kolibrów" Sofii Caspari pomyślałam sobie, że muszę po nią sięgnąć, a co więcej - byłoby cudownie widzieć ją na swojej półce. Moja mama "przypadkiem" dowiedziała się jak bardzo podoba mi się ta książka i wykorzystując okazję, jaką były moje imieniny - "W krainie kolibrów" wzbogaciło moją domową biblioteczkę. To dość pokaźna książka, bo ponad sześćset stron, a jednak pochłonęłam ją niezwykle szybko. Mam jednak lekko mieszane uczucia co do tej lektury, jednak dlaczego - wszystko zaraz Wam wyjaśnię.
Historia, jaką Sofia Caspari zawarła w swojej książce toczy się w wieku XIX, kiedy to spora część mieszkańców Europy wypływała do Ameryki Południowej wierząc, że tam uda im się spełnić marzenia. Do nich należało między innymi założenie własnego gospodarstwa czy też rozwinięcie jakiejś firmy - cokolwiek to było, miało przynieść tym ludziom pieniądze i spokojne życie. Byli jednak i tacy, którzy przypływając na tak zwany Nowy Ląd mieli już dobrą sytuację materialną, a ich życie pozornie oparte było jedynie na przyjemnościach... Wspominam o tym, ponieważ dwie główne bohaterki tej książki to całkowicie skrajne postacie. Pierwsza z nich - Anna, to kobieta uboga, która postanowiła dołączyć do swojej rodziny oraz ukochanego męża Kaleba, gdyż oni o wiele wcześniej przybyli do Argentyny. Z kolei Viktoria jest żoną bogatego przedsiębiorcy, nie musząca martwić się tak naprawdę o nic i podobnie jak Anna postanowiła opuścić rodzinne strony by dołączyć do swojego męża. Obie kobiety poznają się na statku dzięki Juliusowi - mężczyźnie, który już w pierwszym rozdziale tej książki ratuje życie Anny. Mimo świetnie spędzanego czasu, cała trójka wie, że gdy tylko statek w końcu przybije do lądu, ich drogi prawdopodobnie rozejdą się na zawsze... Jak potoczą się losy Anny? Czy marzenia jej własne oraz rodziny przebywającej już w Argentynie będą miały możliwość się spełnić? Jak wyglądać będzie życie Victorii, pozornie tak pełne przyjemności? Odpowiedzi na te, jak i wiele, naprawdę wiele innych pytań, znajdziecie oczywiście sięgając po książkę "W krainie kolibrów".
Muszę przyznać, że spodobał mi się klimat tej książki. Przede wszystkim, czytając ją, w wyobraźni przeniosłam się do Argentyny, by wraz z głównymi bohaterkami przeżywać tysiące różnych wydarzeń. Niezwykle spodobały mi się właśnie opisy miejsc, które sprawiały, że cały sercem czułam się związana z Ameryką Południową. Dodatkowo fakt, że fabuła rozgrywała się w wieku XIX jeszcze bardziej mnie do siebie przyciągnęło. Nie było tam wszechobecnej technologii, a ludzie chcąc przedostać się z jednego miejsca na drugie, często musieli przebyć tysiące kilometrów konno, nie raz zdając sobie sprawę, że na pampie czeka ich mnóstwo niebezpieczeństw. Mimo to większość z nich radziła sobie świetnie nie mając internetu, telefonów i wielu innych sprzętów. Dlatego czas i miejsce akcji są dla mnie zdecydowanie na plus, bo pozwoliły mi się oderwać od tego rzeczywistego mi świata i przenieść w myślach w przeszłość, dodatkowo do urokliwej Argentyny. Sporo jest w tej książce odniesień do historii, czego się obawiałam (znając moją średnią skłonność do sięgania po powieści historyczne). Jednak wbrew tym obawom - nie zanudziło mnie to, a wręcz przeciwnie. Świetnie zostało w tej książce pokazane, jak wyglądał okres kolonizacyjny. Europejczycy zasiedlając Amerykę Południową, wypierali rdzennych mieszkańców, chociaż może się to wydawać niesprawiedliwe - w końcu to nie były ich tereny, a mimo to "biali" czuli się jednak tak, jakby od początku Ameryka Południowa należała do nich. Pokazana została poniekąd brutalność Europejczyków względem plemion zamieszkujących tamtejsze tereny (ale trzeba przyznać, że też ze wzajemnością). Nie raz było to dla mnie straszne, jak bardzo ludzie potrafią być podli, myśląc, że będąc takiej a nie innej narodowości, są od kogoś lepsi... Bo to nieprawda, a świadczyły o tym ich czyny. Stąd, o dziwo, podobał mi się wątek historyczny zawarty w tej książce.
Jeśli chodzi o losy Anny i Viktorii, bo mimo wszystko, wszystko kręci się głównie wokół tych dwóch kobiet, to także czytało mi się je całkiem dobrze. Początkowo, książka poświęcona jest głównie Annie, jednak z czasem coraz więcej jest w niej zawartych losów Viktorii, jak i nawet pojawiają się wątki, gdy kobiety ponownie się spotykają... Jednak nie chcę za bardzo sopilerować, więc nic więcej nie dodam. Pojawiają się rzecz jasna wątki miłosne, o czym przekonacie się dość szybko czytając tę książkę (bo swoją drogą jest ona zdecydowanie romansem), które również były nie najgorzej opisane. Mimo to książka wywołała we mnie trochę mieszanych uczuć, bo momentami przypominała mi jedną z tych właśnie telenoweli, których akcja rozgrywa się najczęściej w Ameryce Południowej. Dosłownie niektóre wydarzenia były dla mnie jak żywcem wyjęte ze scenariusza jednej z takich telenoweli, gdzie mnóstwo jest tych perypetii rodzinnych, a jak to się kiedyś spotkałam z zabawnym zdaniem, wciąż pozostaje pytanie "Kto jest ojcem Pablito?" :D. Dlatego nieco mnie bawiła ta historia, bo w niektórych momentach została za bardzo przekoloryzowana.
Sami bohaterowie zostali wykreowani całkiem ciekawie, gdyż mieli indywidualne cechy charakteru. Niemniej nie z każdym byłabym w stanie jakoś się zżyć. Polubiłam swoją imienniczkę, Annę, ze względu na to, jak silną była kobietą, mimo że los nie zawsze był dla niej łaskawy. Dążyła ku swoim planom, starała się nie poddawać, dlatego czułam względem niej pewnego rodzaju podziw. Natomiast Viktoria początkowo jawiła mi się jako postać taka pozytywna, pełna życia, lecz w pewnym momencie bardzo mnie zawiodła i zobaczyłam w niej jedynie rozkapryszoną i zawistną kobietę, mało różniącą się od dam, w towarzystwie których przebywała, a o jakich mówiła, że stanowią niby nudne i dumne towarzystwo. Co prawda, na końcu się wybroniła, dlatego ostatecznie nawet w miarę ją polubiłam, bo pokazała jednak, że jeśli się chce, to da się zmienić na lepsze. Również Julius oraz Pedro byli jak najbardziej pozytywnymi postaciami, w dodatku muszę przyznać, że chyba byłabym w stanie stracić dla nich głowę... Natomiast byli też bohaterowie, którzy budzili grozę i o dziwo, na ich czele, według mnie, stała kobieta - donia Ofelia. Dużo by jeszcze mówić o pozostałych postaciach, jednak każda z nich, jaka już wspomniałam, została całkiem dobrze wykreowana.
Dlatego też, mimo że ten romans, jaki znalazł się w książce jest momentami jak wyjęty z telenoweli, dość banalny i często przewidywalny, to książka sama w sobie bardzo mi się spodobała. Przede wszystkim zawdzięcza to opisom miejsc, tej Argentynie, do której mogłam się przenieść i którą nadal, nawet po odłożeniu już "W krainie kolibrów" mam gdzieś w głowie. Poza tym ciekawi bohaterowie, nieco historii i to, o czym jeszcze nie wspomniała, czyli nawet lekki moment grozy, to przyczyny, dla których książka staje się atrakcyjna.
To już zatem wszystko jeśli chodzi o recenzję "W krainie kolibrów". Polecam po nią sięgnąć, szczególnie teraz, latem, bo to idealna lekturka właśnie na taki wakacyjny czas.
Więcej recenzji na: Chaos myśli
Wydawnictwo: Otwarte
Data wydania: 2015-07-01
Kategoria: Literatura piękna
ISBN:
Liczba stron: 600
Dodał/a opinię:
StillChangeable
Miłość niemożliwa. Argentyńskie noce. Upragnione szczęście. Jak mocno trzeba kochać, by pokonać wszystkie przeciwności losu? Franka i Minę połączyła...