Policjant po przejściach Franciszek Stawicki i ambitna aspirant Maja Kwiatkowska prowadzą kolejne śledztwo.
Tym razem stają w obliczu zagadki sprzed kilkudziesięciu lat. Wszystko zaczyna się od wizyty w komisariacie ekscentrycznej starszej pani, twierdzącej, że ktoś chce ją zabić, bo odkryła prawdę o serii porwań dzieci z lat 70. Początkowo jej opowieści brzmią jak majaczenia, ale szybko okazuje się, że w mroku PRL-u mogły dziać się rzeczy, o których nikt nie odważył się mówić głośno.
Śledztwo prowadzi do tajemniczych zgonów, zapomnianych akt i ludzi, którzy przez lata milczeli. Coraz mniej osób wierzy, że skazano winnego zbrodni. Detektywi muszą zmierzyć się z gęstą siecią kłamstw, w której każdy trop prowadzi do kolejnego pytania.Kto tak naprawdę stoi za porwaniami? Dlaczego nigdy nie odnaleziono ciał?
Czy policjantom uda się rozwikłać zagadkę sprzed pół wieku, zanim przeszłość ponownie zbierze swoje żniwo?

Do lektury powieści Ałbeny Grabowskiej Dzieci we mgle. Sprawa ginekologa zaprasza Wydawnictwo Zwierciadło. To druga już opowieść z cyklu o Franciszku Stawickim i aspirant Mai Kwiatkowskiej – po książce Nóż w sercu. Sprawa chirurga. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać premierowy fragment książki Dzieci we mgle. Sprawa ginekologa. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
ŚLEDZTWO
W swojej długiej karierze Franciszek Stawicki miał do czynienia z wieloma ludźmi. Byli wśród nich zwykli obywatele, a także tacy, których mógł nazwać trudnymi w kontakcie, nietypowymi, dziwnymi albo wręcz odstręczającymi. Doświadczenie podpowiadało mu, że kontakty z policją, nawet dla osób pewnych siebie, są specyficzne, a rozmowom z policjantami towarzyszy stres. Niektórzy plątali się w zeznaniach dotyczących banalnych zdarzeń, chichotali nerwowo, kiedy opowiadali o drastycznych sprawach, albo byli przerażeni, chociaż trafili do komisariatu jako świadkowie pyskówki na ulicy lub przyszli zgłosić, że sąsiad trzyma na balkonie psa, który szczeka godzinami.
Słowem – był obeznany z ludzką naturą. A przynajmniej tak mu się wydawało.
Krzysztofa Denell wymykała się jednak wszelkim definicjom. Stawicki rozmawiał z nią już pół godziny, a przynajmniej usiłował rozmawiać, ale poza tym, że kobieta przedstawiła się jako najlepsza dziennikarka śledcza PRL-u i mówiła, że ktoś nastaje na jej życie, niczego konkretnego się nie dowiedział. Krzysztofa jak z rękawa sypała nazwiskami, głównie znanymi mu z historii albo opowieści rodziców, powoływała się na znajomości z ludźmi, którzy już dawno nie żyją, i cały czas nawiązywała do tajemniczej sprawy, która powinna wstrząsnąć całym krajem. A przynajmniej miastem. Albo chociaż dzielnicą.
Stawicki wpatrzył się w notes, w którym nie udało mu się niczego zanotować. Był spokojny wrześniowy dzień. Za dziesięć minut kończył pracę i miał w planach odwiedziny u swojego przyjaciela, sędziego Zatońskiego.
– Pani Krzysztofo – przerwał jej słowotok, tłumiąc westchnienie. – Proszę zacząć jeszcze raz.
– Przecież mówię wyraźnie – zdenerwowała się kobieta. „Krzysztofa” – zastanowił się. Pewnie jej rodzice chcieli chłopca.
– Myśli pan, że mi łatwo? – wypaliła nagle. – Odkrywam takie coś po tylu latach!
Miała sękate ręce, takie same, jakie widział u swojej prababci, gdy był bardzo mały. Przestraszył się ich wtedy, bo uznał, że tak powykręcane palce mają tylko czarownice. Zaczął płakać, a prababcia zapytała go, czemu się boi. Powiedział jej, a wtedy ona poważnie odparła, że tak, jest czarownicą, ale bardzo dobrą. A ręce ma powykręcane od powstrzymywania złych czarów. Uśmiechnął się do swoich wspomnień.
– Na pewno nie jest pani łatwo – stwierdził. – I chciałbym pani pomóc, ale muszę wiedzieć, o co chodzi.
– Ktoś chce mnie zabić – powtórzyła dobitnie.
– Dlaczego ktoś miałby chcieć panią zabić? – zapytał. Kobieta zmarszczyła brwi.
– Tamci też mieli mnie za wariatkę – odparła, szczerząc się do niego. Stawicki z trudem nad sobą zapanował, żeby nie odwrócić głowy, kiedy zobaczył, że Krzysztofa ma między zębami resztki jedzenia.
– Mogłam im podać na tacy siatkę porywaczy dzieci. Ale słuchać nie chcieli. W latach siedemdziesiątych ginęły. Magdusia taka, Przemek i jeszcze jeden chłopczyk. Magdusia jest pewnie w Szwecji. Ci Szwedzi dziewczynki chcieli. Zdrowe polskie dziewczynki. W tamtych czasach dzieci, nawet małe, to się na podwórkach bawiły, proszę pana, na podwórkach. A nie jak teraz. Srutu tutu, matka, ojciec wszędzie wożą, bo toto kroku nie przejdzie, drżą, ale może teraz więcej pedofilów jest. Tamtego powiesili, ale to nie on.
– Pani Krzysztofo… – spróbował Stawicki, ale kobieta go zignorowała.
– Szwedzi to wie pan, oni nie mogli tak normalnie dzieciaka zaadoptować, tylko kalekę jaką mogli, z sercem chorym albo po polio. A jak chcieli zdrowe, to musieli porwać. I skąd brali? Z Polski, bo z Rumunii trudno było, a ruskich dzieciaków nie chcieli.
– Pani Krzysztofo! – Poczuł, że traci cierpliwość. – Czy ta opowieść ma coś wspólnego z pani dzisiejszym zgłoszeniem?
– A pewnie, że ma! – Krzysztofa Denell spojrzała na niego jak na kretyna. – Bo ja jak złapię trop, to już nie odpuszczę! Wtedy tak było i teraz. Ja zawsze łapię trop. Jak pies! Słyszy pan? Jestem jak pies!
– I jaki trop teraz pani złapała? – spróbował inaczej. Kobieta zmrużyła oczy.
– W szpitalu byłam, już mówiłam. Narządy rodne mi wycinali, za przeproszeniem. I jak grom z jasnego nieba. Przypadek taki. Ale los tak chciał. Ja to wszystkim powiem! Aferę rozpętam! – Uderzyła się w wątłą pierś. – A jak zaczęłam drążyć, to grozić mi zaczął – dodała z żalem.
– I co to za afera? Kto pani groził? – Starał się wykrzesać z siebie chociaż odrobinę zainteresowania.
Na pomarszczonej twarzy Krzysztofy pojawił się nagle chytry uśmiech.
– A chciałby pan pułkownik wiedzieć, co? Ochronę mi dacie? Czy tylko go pouczycie, bo porządny obywatel?
– Komisarz – poprawił i dodał: – Pani Krzysztofo. Albo ma pani coś do powiedzenia, albo przepraszam, ale już skończyłem pracę.
Zamknął notes i wstał. Kobieta nie ruszyła się z miejsca.
– Nie mogę powiedzieć tak wprost – burknęła. – Grubsza afera dodała.
– To jak mam się tym zająć, skoro nie wiem, czego dotyczy pani problem? – zapytał, przywołując na twarz życzliwy uśmiech.
– Porwania dotyczy – żachnęła się kobieta. – A ja to odkryłam po latach i teraz mi śmierć grozi. I nikt się nie dowie.
– To może zapisze pani, o co chodzi i wróci tu jutro? Nie, w poniedziałek – poprawił się. – Dziś jest piątek, ma pani cały weekend na to, żeby…
Umilkł, bo dopiero teraz skojarzył, że Krzysztofa Denell ma na nosie bardzo grube okulary. „Może słabo widzi i niełatwo jej pisać?” zastanowił się Stawicki. Kobieta zmarszczyła brwi i wstała. Stanęła naprzeciwko i wycelowała w niego palec.
– Milicja też kiedyś taka była. Umoczona. Wszyscy umoczeni. Swoich chronili. Chciałam wtedy o śledztwie napisać, to nie dopuścili.
– Grozi pani jakiś policjant? – zapytał Stawicki. – Dlatego nie chce pani powiedzieć, o co chodzi?
Kobieta się skrzywiła.
– Policja to ma mnie pilnować! A jak mi się coś stanie, to pan komisarz będzie mnie miał na sumieniu. Oj, będę się śniła po nocach i straszyła!
– To może inaczej. – Stawicki uruchomił resztki cierpliwości. Proszę mi podać nazwisko osoby, która nastaje na pani życie.
Nie dodał „jakoby”, żeby staruszki nie denerwować.
– Ja panu podam, a on się wyprze. – Kobieta zbliżyła się do niego i znowu wyszczerzyła zęby. – I dopiero mnie zaciuka.
Stawicki się wzdrygnął, bo proteza staruszki aż się prosiła o czyszczenie.
– Muszę wiedzieć, na ile poważne są pani oskarżenia – wyjaśnił.
– Nic nie powiem – zdecydowała starsza pani. – Chyba że dyrektorowi. Jest tu jakiś dyrektor?
– Jest komendant – odpowiedział Stawicki, patrząc tęsknie na słońce za oknem. – Na komisariacie nie ma dyrektorów. Dziennikarka śledcza powinna wiedzieć takie rzeczy… – pozwolił sobie na uszczypliwość.
– Złośliwy z ciebie chłopak. – Krzysztofa się skrzywiła. – I głupi. Jak but. Albo… – Kilka razy przewróciła oczami, co robiło dosyć upiorne wrażenie. – Albo o wszystkim wiesz, komisarzyku. I jesteś z nimi w zmowie. Wtedy też tak było. Milicja im usługiwała. Milicja wszystko załatwiała…
– Dość tego – uciął Stawicki. – Sądzę, że skończyliśmy.
– Mnie to życie już obrzydło – powiedziała nieoczekiwanie. – Ale jak mi wnusię z zemsty zaatakują, to im nogi z dupy powyrywam. Bo dziecko mi już odebrali. A potem zabili mi córeńkę… I nikt nie chciał mi pomóc. Teraz też nikt mi nie wierzy.
Stawicki miał ochotę zapytać: „Kto?”, ale zdawał sobie sprawę, że nie uzyska prostej odpowiedzi, a jedynie potok mglistych oskarżeń skierowanych w kierunku tajemniczej siatki przestępców dybiących na życie Krzysztofy Denell. Uznał, że wdawanie się w kolejną dyskusję nie ma najmniejszego sensu.
– Muszę panią prosić o opuszczenie komisariatu – powiedział stanowczo, przygotowany na protesty i pretensje.
O dziwo, kobieta przyjęła to spokojnie.
– Dobrze, pójdę – odparła. – Ale tu wrócę. I chcę rozmawiać z kimś, kto nie boi się ubrudzić. Kto ma odwagę!
Słowa „ubrudzić” i „odwaga” niemal wykrzyczała. Patrzyła przy tym na niego spode łba.
– Wspaniale – stwierdził Stawicki poważnym tonem. – Uprzedzę komendanta. Na pewno chętnie się z panią spotka. Ale zaznaczam: to konkretny człowiek i musi mu pani… – Chwilę szukał właściwych słów. – …opowiedzieć jasno, o co chodzi. Musi pani sprecyzować, czy chce pani wnieść jakąś skargę, czy też ma istotne informacje dla policji.
Staruszka obrzuciła go nienawistnym spojrzeniem, po czym bez słowa wyszła z pokoju, nie zamykając za sobą drzwi. Stawicki schował notes do szuflady, obrzucił smutnym spojrzeniem pokój, który bez Mai wydawał się przeraźliwie pusty, i wyjrzał ostrożnie na korytarz. Kłopotliwej petentki nigdzie nie było.
Sprzątnął biurko, zamknął broń w sejfie i włożył marynarkę. Wyszedł z pokoju i zamknął drzwi na klucz.
– Ta pani poszła? – zapytał dyżurnego funkcjonariusza. Policjant wzniósł oczu ku niebu.
– Poszła, na szczęście – odpowiedział. – Zgłosiła morderstwo?
– Tak ci mówiła? – zainteresował się Stawicki.
– No. – Funkcjonariusz kiwnął głową. – Że przyszła w sprawie porwania i morderstwa. Morderstwo – jak w książce. Skierowałem do pana.
– Dzięki – mruknął Stawicki. – Jestem już godzinę po służbie.
– Morderstwo, poważna sprawa – zachichotał policjant.
– Tia – skwitował Stawicki i się pożegnał.
Wychodząc, jak zwykle przystanął przy krzaku róży. Pachniał ładnie, ale komisarz nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jakby mniej intensywnie niż w zeszłym roku. „Może trzeba by nawozić?” – pomyślał. Musi to sprawdzić w internecie albo zadzwonić do Karoliny. Zawsze lubiła kwiaty i miała do nich rękę. Z byłą żoną pozostawał w nieczęstym, ale życzliwym kontakcie.
Myślami powrócił na chwilę do Krzysztofy Denell. To dziwne, że policjantowi w dyżurce mówiła o morderstwie i porwaniu, a jemu o spisku zagrażającym jej życiu. To w sumie różnica, jakby się zastanowić. Może dyżurny czegoś nie zrozumiał, a może to jednak była wariatka. Westchnął na wspomnienie zabiedzonej staruszki ze słowotokiem. W każdym razie w poniedziałek uprzedzi szefa, że Krzysztofa Denell może przyjść i skarżyć się na niego. Ale może z racji wieku łatwiej porozumie się z Bogusławem Hajdukiem. Franciszek Stawicki uśmiechnął się do siebie.
Zadzwonił jego telefon. Na wyświetlaczu zobaczył imię swojej dziewczyny.
– Tak, kochanie? Jak ci poszło? – zapytał i dodał: – Trzymałem kciuki. Cały czas.
– Myślę, że dostanę tę rolę – powiedziała Ania.
– To cudownie! – Ucieszył się.
Jego dziewczyna była artystką musicalową i obecnie starała się o rolę w teatrze w Krakowie. Stawicki mocno jej kibicował.
– Chociaż nie mogę być tego taka pewna – zaznaczyła. – Wiesz, ile osób się zgłosiło? Trzysta.
– Ale do wszystkich ról? – upewnił się. Ania zaczęła się śmiać.
– No pewnie, że do wszystkich. Tu nie Broadway – powiedziała. Do mojej było ze dwadzieścia dziewczyn.
– Ale ty jesteś najlepsza – powiedział miękkim głosem.
– No pewnie, że najlepsza – odparła cicho. – Nie tylko w śpiewaniu…
– A ja też jestem całkiem niezły, i to nie tylko w strzelaniu… stwierdził.
Jakiś przechodzień go potrącił. Stawicki zdał sobie sprawę, że stoi na środku chodnika i szczerzy się do siebie jak głupek. Przesunął się na bok, ale nie przestawał się uśmiechać. Stan zakochania był bardzo miły i komisarz celebrował go od kilku miesięcy.
– A w dodatku szybko się wyrobiłam i tak sobie myślę… – dodała Ania tym samym aksamitnym głosem, który go tak hipnotyzował. …że zdążę na wieczorny pociąg. Jeśli chcesz, to możesz mnie odebrać z dworca i pojedziemy do ciebie.
Bardzo chciał. Niejaka Krzysztofa Denell i rozważania, czy miał do czynienia z wariatką, czy jednak nie, natychmiast wyleciały mu z głowy. Przyspieszył kroku, żeby zrobić zakupy na romantyczną kolację.
Komisarz z przyjemnością patrzył na starego przyjaciela. Po operacji sędzia nie tylko był znacząco sprawniejszy, ale wyraźnie odmłodniał i nabrał wigoru. Stawicki, obawiający się, że neurochirurg jeszcze bardziej uszkodzi sędziemu mózg niż choroba, której istoty do końca nie rozumiał, był zdumiony, widząc, jak dobre rezultaty przyniósł zabieg.
– Patrzysz na mnie jak na dziwo, co? – Sędzia się zaśmiał. Nawet śmiech miał zupełnie inny. Może dlatego, że maskowata wcześniej twarz wyraźnie się ożywiła, a mięśnie mimiczne zaczęły znów prawidłowo się kurczyć.
– Wie pan, że się bałem tego zabiegu – wyjaśnił Stawicki.
– Ja też się bałem. – Zatoński pokiwał głową. – Jak ognia. Najbardziej tych obcych rzeczy w mózgu.
Stawicki mimowolnie się wzdrygnął. Sędzia cierpiał na chorobę Parkinsona, a leki, które przyjmował, szybko przestały działać. Zaproponowano mu leczenie operacyjne, które polegało na wszczepieniu elektrod i specjalnego stymulatora. Komisarz, chociaż nie bał się ani krwi, ani nawet śmierci, czuł mdłości na myśl o tym, że można komuś grzebać w mózgu.
– No, ale miał pan rację. Wszystko poszło dobrze. – On też się uśmiechnął.
– Profesor mnie zapewniał, że tak będzie – odparł Zatoński ze stoickim spokojem. – Wiem, co myślisz, ale to nie eksperymenty. Wiesz, że rocznie wszczepia się trzysta stymulatorów?
– Dobrze, nie wracajmy już do tego. Grunt, że jest efekt. – Stawicki machnął ręką.
– Możemy o tym spokojnie rozmawiać. Ja z tym nie mam problemu. To ty, Franek, zachowujesz się, jakby tobie ten mózg zoperowali. Zatoński parsknął i zaraz dodał: – Nie masz pojęcia, jak to jest móc znowu się śmiać. Dosłownie i w przenośni.
– Naprawdę bardzo się cieszę – zapewnił go, odganiając napływającą natrętną myśl, że rezultaty operacji nie muszą trwać wiecznie.
– Wiem, że się bardzo bałeś. – Sędzia spojrzał ciepło na młodego przyjaciela. – Ja też i tylko udawałem, że nie. I mam świadomość, że to wszystko… – westchnął. – Ta sztywność i trudności z poruszaniem się mogą wrócić.
– Nie wrócą – stwierdził stanowczo Stawicki, ignorując własne obawy. – Nie po to ma pan rehabilitację.
Sędzia trzy razy w tygodniu jeździł na basen i na specjalne zabiegi, które miały na celu poprawienie ogólnej kondycji organizmu oraz rozbudowę mięśni. Ćwiczył także mowę pod okiem logopedy.
– Rehabilitacja ma utrzymać rezultaty operacji, ale moje zaangażowanie… – Zawiesił głos, a potem pochylił się ku Stawickiemu i cicho dodał: – Pomaga mi zachować aktywność społeczną.
Policjant musiał mieć głupią minę, bo Zatoński ponownie parsknął śmiechem.
– Cytat, mój drogi, to cytat. Mój rehabilitant jest bardzo przekonującym młodzieńcem – stwierdził sędzia. – Dzięki niemu wykonuję te wszystkie męczące ćwiczenia, kompromituję się w wodzie, utrzymując w żabce tempo trzylatka, i wytrzymuję te wszystkie pola magnetyczne i inne lasery. Chociaż krioterapię to nawet lubię.
– Krioterapia? – zapytał Stawicki.
Zaraz po operacji to on jeździł z sędzią na zabiegi, ale stary przyjaciel zorientował się, że nie tylko koliduje to z obowiązkami służbowymi, ale także i z życiem prywatnym komisarza. Zażądał więc stanowczo, żeby komisarz pomógł mu wynająć opiekuna, który weźmie na siebie obowiązek dowożenia go na rehabilitację. Stawicki protestował, ale sędzia przekonał go, że lepiej powierzyć to fachowej sile i zachować przyjemność spotkań wyłącznie towarzyskich. Tak też zrobili, ku uldze ich obu.
– Krioterapia – potwierdził. – To taki zabieg zimnem. Bardzo dobrze działa na organizm i mięśnie. Wchodzi się na kilka minut do pomieszczenia, w czapeczce, gatkach i rękawiczkach. Zimno jak w psiarni. Pytałem o temperaturę i wyobraź sobie, że to było minus sto osiemdziesiąt stopni Celsjusza.
Stawicki mimowolnie się wzdrygnął, co kontrastowało z pogodną twarzą sędziego.
– Nigdy bym pana o to nie posądzał – powiedział. – Że pan polubi zimno.
– Mam to w genach, mój drogi. Dziadek był zesłany na Syberię, a babcia pojechała za nim. Dzielna kobieta swoją drogą – westchnął.
Komisarz uniósł brwi.
– Wspominał pan o tym – odparł. – A co mają do tego geny? Przecież oni się tam nie urodzili. Ani ich dzieci, z tego co wiem.
– Mama przyszła na świat w Warszawie. Udało im się wrócić ze zsyłki – potwierdził Zatoński. – Czytałem jednak ostatnio bardzo ciekawy artykuł o dziedziczeniu traum. Wyobraź sobie, że jeśli w dzieciństwie przeżywałeś lęk, twoi potomkowie mogą to odziedziczyć. Albo taka sytuacja: twoi rodzice cierpieli głód, a ty przejawiasz skłonność do obżarstwa, chociaż masz co jeść. Bo to wpływa na geny. Jakoś tak. Muszę zgłębić ten temat, bo to niezwykle ciekawe. Medycyna jest fascynująca. Bardziej niż prawo.
Stawickiego jakoś nie ciekawiły tematy medyczne. Przy poprzedniej sprawie, związanej z medycyną, pomagała mu aspirant Maja Kwiatkowska, która była jego partnerką i dwa lata studiowała na uniwersytecie medycznym. Bez niej nie rozwikłałby skomplikowanych okoliczności zabójstwa. Znów przypomniał sobie o Mai. Bardzo mu jej brakowało. Po tym, jak z sukcesem zakończyli tę sprawę, zaproponowano im obojgu przejście do Komendy Stołecznej Policji. Maja, po licznych rozterkach, za namową Stawickiego wybrała w końcu bardziej prestiżowe miejsce zatrudnienia. Stawicki odczuwał coś na kształt misji, aby kontynuować pracę w najmniejszym komisariacie w Warszawie, rozwiązywać sprawy, które być może nie zainteresowałyby żadnego z jego kolegów. A tych na przemian uwielbiał i serdecznie nie znosił.
– Wiem, boisz się krwi i klimatów szpitalnych.
– Krwi się nie boję – zaprotestował komisarz. – Szczególnie własnej.
Wielokrotnie był ranny i krew nie robiła na nim specjalnego wrażenia. Podobnie widok zwłok, nawet jeśli to on się przyczynił do czyjejś śmierci. Co w takim razie odpychało go w medycynie? Zastanowił się nad tym. Niewątpliwie była to bezbronność wobec choroby, jakieś odarcie z intymności i brak możliwości działania siłą woli. A już sama myśl, że ktoś miałby wykonywać na nim jakiś zabieg, podczas którego byłby w uśpieniu, budził w nim przerażenie.
– Wiem, wiem – podsumował sędzia. – Zostawmy to, jak mówisz. Opowiedz mi, co tam słychać. Jak twoje sprawy zawodowe? Bo prywatne to wiem i bardzo się cieszę.
Sędzia miał okazję niedawno poznać Anię i był nią zachwycony. Jego dziewczyna natychmiast polubiła Zatońskiego, który, jak stwierdziła, przypominał jej ukochanego dziadka. Znaleźli też wspólny język w zakresie spektakli muzycznych. Zmarły partner sędziego, Maurycy, nie znosił musicalu, uznając wyższość baletu i opery nad śpiewogrami albo rewiami, jak to pogardliwie określał. Niemniej sędzia Zatoński przed pierwszą wizytą Ani dokształcił się w temacie teatrów muzycznych i swobodnie rozmawiał o znaczących premierach broadwayowskich i najlepszych musicalach na West Endzie, ubolewając, że mimo operacji zdrowie nie pozwala mu jeszcze na dalekie podróże.
– Z prywatnych spraw to Ani świetnie poszło w Krakowie i mogę się założyć, że dostanie rolę – powiedział. – Widzę się z nią wieczorem, to opowie mi dokładnie.
Sędzia spojrzał na niego ze współczuciem.
– Czyli znów będzie biedulka jeździła? Maurycy pracował na miejscu. Miał to szczęście, że przez całą swoją karierę związany był z Warszawą – zauważył.
– Teraz jest trochę inaczej – stwierdził Stawicki. – Z tego, co wiem, nawet w balecie. W każdym razie wyjazdy są nieodłączną częścią tego zawodu.
Też nie był tym zachwycony, ale rozumiał, że jego dziewczyna miała taką, a nie inną pasję i jego powinnością jest wspierać ją w budowaniu kariery, co zresztą czynił, aczkolwiek bardzo tęsknił, kiedy jej dłużej nie było.
– Na szczęście do Krakowa jest dobre połączenie – pocieszył go sędzia. – Mam nadzieję, że nie przekonujesz jej, żeby rzuciła wszystko i gotowała ci obiady? – zapytał.
– Nigdy w życiu – oburzył się komisarz. Czemu stary przyjaciel coś takiego sugerował? – Ona też mi nie mówi, że mam odejść z pracy w policji.
Mieli na ten temat tylko jedną rozmowę. Ania zapytała, czy naraża się na niebezpieczeństwo, a on machnął ręką i powiedział, że od lat nie miał okazji, by sięgnąć po broń. Nie chciał jej martwić opowieściami o starciu z gangsterem Leonczenką, ale doskwierało mu to, że jej nie wyznał, co się wtedy wydarzyło. Wmawiał sobie wprawdzie, że to szlachetne kłamstwo, bo co by to dało, gdyby jej o tym opowiedział?
Tylko by się martwiła. Fakt jednak pozostawał faktem. Oszukał ją, a teraz się zastanawiał, czy jednak nie powiedzieć prawdy o tamtych wydarzeniach.
– No, to co tam w pracy? Jakaś ciekawa sprawa? – Sędzia przerwał potok jego myśli.
– Zwykłe brudy – odparł. – Nie ma o czym mówić.
– A ja myślałem, że mi powiesz coś ciekawego, coś, na co pozytywnie zareagują moje szare komórki. Bo już mam dosyć rozwiązywania krzyżówek, mój drogi. Hasła się powtarzają. – Sędzia się skrzywił.
Stawicki przypomniał sobie Krzysztofę Denell.
– Jest taka sprawa, ale raczej nierokująca – zaczął powoli.
– Opowiedz – poprosił sędzia. – Nudzę się jak mops.
– Przyszła do mnie taka starsza pani i zgłosiła, że ktoś dybie na jej życie, bo wpadła na trop. Mówiła, że swego czasu była najlepszą dziennikarką śledczą na globie i rozpracowała jakąś słynną sprawę porywania dzieci. Wymieniła nawet jakieś imiona tych dzieci – przypomniał sobie, co mówiła Krzysztofa Denell. – Tyle że nie umiała, a właściwie nie chciała powiedzieć, o co chodzi z tym zagrożeniem życia.
– A coś więcej? – spytał Zatoński, wyraźnie zainteresowany. „Musi mu się naprawdę nudzić, skoro chce słuchać takich bzdur” pomyślał komisarz.
– Głównie opowiadała jakieś bezsensowne rzeczy, a potem obraziła się i wyszła. Mówiła tylko, że Szwedzi te dzieci porywali do adopcji, ona to odkryła, ale zabili jej córkę i odpuściła.
Stawicki z trudem wyłuskiwał z głowy skargi Krzysztofy Denell.
– To poważne oskarżenia – stwierdził sędzia.
– Poważne, tylko ta kobieta nie była specjalnie wiarygodna – wyjaśnił. – Odniosłem zresztą wrażenie, że to jest coś, co wydarzyło się dawniej, czym chciała się pochwalić. A teraz ktoś inny dybie na jej życie z niewiadomych powodów. Ale mogę się mylić.
– To chyba, mój drogi, słabo się postarałeś. – Sędzia spojrzał na niego karcąco.
– Proszę mi wierzyć, że próbowałem. – Komisarz rozłożył bezradnie ręce. – Ale się nie dało… Babunia leciwa i coś jej się w głowie pomieszało.
– Babunia… – Zatoński cmoknął z dezaprobatą. – Nie chciałbym, żeby tak o mnie mówili. Dziadunio…
Stawickiemu zrobiło się głupio.
– Jeśli sprawa doczeka się ciągu dalszego, dowie się pan pierwszy – powiedział z uśmiechem, ale sędzia był poważny.
– Naprawdę próbowałem – krygował się. – Zostałem po godzinach pracy. Na koniec pani oświadczyła, że przyjdzie jeszcze raz, ale będzie rozmawiała z komendantem Hajdukiem. Bo ja albo się boję, albo jestem w zmowie. – Roześmiał się cicho, aby rozładować atmosferę, ale sędzia Zatoński pozostawał poważny.
– Coś mi się kojarzy, ale pamięć nie ta – westchnął w końcu.
– Może coś panu powie nazwisko tej pani – zasugerował komisarz. – Krzysztofa Denell.
Zatoński pokręcił głową.
– Nie kojarzę. Krzysztofa?
– Tak ma na imię. Dziarska… kobieta. Jakoś tak koło osiemdziesiątki. Bojowo nastawiona – dodał Stawicki, który w ostatniej chwili zrezygnował ze słowa „staruszka”, aby ponownie nie urazić sędziego.
Zatoński zastanawiał się przez chwilę.
– Pamiętam taką sprawę – powiedział wreszcie powoli. – Mgliście… Faktycznie, to było dawno.
– Kiedy?
– W latach siedemdziesiątych. Pod Warszawą ginęły dzieci.
– Odnalazły się? – zapytał Stawicki bardziej z grzeczności niż z zainteresowania.
Sędzia zmarszczył czoło, a potem przecząco pokręcił głową.
– Raczej nie. Nie mogę sobie przypomnieć. Ot, starość. Na to żadna operacja nie pomoże.
– To nie jest starość – zaprotestował Stawicki. – Tyle miał pan spraw, w których uczestniczył. Gdyby doszło do procesu, to mógłby pan pamiętać, a tak? Mówimy o czymś, co wydarzyło się prawie pięćdziesiąt lat temu.
– Pocieszasz mnie, mój drogi. – Sędzia spojrzał na niego spod zmrużonych powiek. – Ciekawe, co powie Bogusiowi Hajdukowi. Może on ją zrozumie.
– Według mnie to wariatka z manią prześladowczą – powtórzył Stawicki. – Ale może komendant będzie miał inne zdanie.
– Takie, jak to mówisz, wariatki mają czasem wiele do powiedzenia. – Przesunął talerzyk z ciasteczkami w stronę gościa.
– No to opowiedz mi coś więcej o tej swojej Ani. Śliczna dziewczyna i bardzo miła, a na dodatek zdolna – zaproponował, chociaż przecież skończyli o niej rozmawiać.
Stawicki zastanowił się, czemu sędzia nagle zmienia temat.
– Zapraszała pana na spektakl. Ten warszawski. Teraz, kiedy pan lepiej się czuje, może zorganizuję wspólne wyjście?
– A chętnie – zgodził się Zatoński. – Bo ta twoja Ania to jest przekonująca. Do Krakowa bym nie dojechał, ale tu przyjdę nawet na piechotę.
– Pierwszy raz od dawna jestem naprawdę szczęśliwy – wyznał Stawicki.
– Właśnie widzę – stwierdził stary sędzia. – I naprawdę bardzo się cieszę. I lat ci ubyło. Wreszcie wyglądasz na swój wiek.
Komisarz się uśmiechnął. Jego przyjaciółka, prawniczka Weronika, z którą w przeszłości był w związku, powiedziała mu kiedyś, że zachowuje się, jakby przekroczył sześćdziesiątkę. Tymczasem on jeszcze nie skończył czterdziestu lat.
– Pewnie myślisz, że to przez Maurycego i jego profesję, ale powiem ci, że ja nigdy nie podzielałem pasji do spektakli muzycznych kontynuował swoją myśl Zatoński. – Nie ma nic bardziej nienaturalnego od śpiewania na scenie. Mówię też o operze i operetce… Ja nie lubię nawet filmów, w których śpiewają. Ale pójdę i obejrzę na scenie twoją Anię. Pod warunkiem, że siądziesz obok mnie – dodał szybko.
– Samego pana nie puszczę – zapewnił go Stawicki. – Jeszcze mi ją pan odbije.
Sędzia ponownie się roześmiał, a komisarz pomyślał, że ten śmiech go bardzo, ale bardzo cieszy.
– Jak jeszcze trochę poćwiczę z tym moim rehabilitantem, to kto wie, mój drogi, kto wie… – Żartobliwie pogroził Stawickiemu palcem.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Dzieci we mgle. Sprawa ginekologa. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,
