Spokojna Przystań w Janowicach Wielkich okazuje się wcale nie taka spokojna, a jej rezydentom daleko do jowialnych staruszków. Domniemane wedle podejrzeń Maksymiliana morderstwo staje się przedmiotem śledztwa, które ktoś przypłaci życiem, a ktoś inny wyląduje… za oknem, świecąc policji pantalonami. A to dopiero początek hecy.
Jeremi Organek i Linda Miller – jedno niechcący, a drugie niezupełnie – po raz kolejny proszą się o kłopoty, a znajomi policjanci wcale nie zamierzają traktować ich ulgowo. Podwójny eksdenat, tajemniczy prawnik, skrzynia ze skarbem, niewinna ofiara – to najtrudniejsza sprawa, z jaką przyszło się zmierzyć bohaterom. I ostatnia. Chyba.

Do przeczytania powieści Małgorzaty Starosty Kto zamawiał denata? zaprasza Wydawnictwo Mięta. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Kto zamawiał denata? Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
3
To naprawdę nie było specjalnie!
– Może pan wierzyć, doktorze, że ja i komisarz Bączek czekamy na wyjaśnienia z taką samą niecierpliwością jak pan. – W głosie Wilczyńskiego nie było ani krzty złośliwości.
– Nie rozumiem… Panowie nie wiedzą, po co mnie tu wezwali?
– To nie my pana wezwaliśmy, tylko panna Miller – zauważył Bączek, którego oblicze wyraźnie złagodniało po kilku łykach kawy.
Jeremi Organek, doktor nauk medycznych, ceniony anatomopatolog i muzyk, człowiek o wyjątkowo dużej cierpliwości i spokoju ducha, tej nocy odkrył, że wszystko ma swoje granice, a granice jego wyrozumiałości zostały przekroczone niczym brzegi Odry w pamiętnym dziewięćdziesiątym siódmym roku. Zacisnął szczęki oraz pięści, podniósł się z krzesła ruchem sprężyny i oświadczył głosem zimnym niczym stalowy stół sekcyjny:
– Jeżeli natychmiast się nie dowiem, co tu się wyprawia, to wychodzę i nie chcę mieć nigdy więcej do czynienia z żadnym z was. Z tobą, Lindo, też.
– Jejku, Dżer, wyluzuj, przecież wiadomo, że powiem… Tylko nie bardzo wiem jak, żeby nie zabrzmiało to dziwnie.
– To jest raczej niewykonalne, panno Miller, więc niech pani nie traci sił na walkę z wiatrakami – poradził jej Wilczyński, ani na chwilę nie tracąc dobrego humoru. Załatwiona przez Organka kawa najwyraźniej była działającą cuda delicją.
– Mów, Lindo – ponaglił Jeremi. – To naprawdę przestało być śmieszne.
– O nie, nie – parsknął Bączek. – Śmiesznie to dopiero się zrobi. Niech pani mówi. Może ja pomogę i podpowiem, od czego zacząć. Zostałam aresztowana, ponieważ…
– Co takiego?! – ryknął, czerwieniejąc, Organek.
– Dzięki, komisarzu, strasznie pan pomocny… Za takie niedźwiedzie przysługi to się kiedyś dostawało wykluczenie społeczne.
– Przecież taka jest prawda – odgryzł się policjant.
– Prawda jest dla każdego inna, nie wie pan o tym? Podobno pan studiował psychologię.
– Lindo, moja cierpliwość się kończy. Czy dlatego tu jesteś? Zostałaś aresztowana?
– Tak jakby…
– Czyli tak. – Organek jęknął i opadł na krzesło. – Za co tym razem? – Jeśli powiem, że za udział w spisku mającym na celu zamach na Kim Dzong Una, to uwierzysz?
– A taka jest prawda?
– No… Nie, ale brzmi fajnie, musisz przyznać.
Nadinspektor Wilczyński ze wszystkich sił starał się zachować powagę, ale w zaistniałych okolicznościach było to nader trudne. Spróbował zamaskować rozbawienie, pociągając solidny łyk kawy, przez co tylko się zakrztusił i rozkaszlał.
Jeremiemu tymczasem wcale nie było do śmiechu i powoli rozumiał, dlaczego Linda kazała mu przywieźć gotówkę. Martwił się jedynie tym, że jeżeli ta nierozsądna dziewczyna postanowiła kogoś, dajmy na to, zamordować, to jego oszczędności mogą nie wystarczyć na kaucję.
– Co zrobiłaś, Lindo? Jakie konsekwencje ci grożą? – zapytał cicho, nie odrywając wzroku od rudzielca w stroju Marii Antoniny. Nagle coś przyszło mu do głowy: – Nie mów tylko, że ukradłaś tę suknię z opery!
– Co? Nie! No co ty, Dżer! Niczego nie ukradłam, wypożyczyłam legalnie za pieniądze, nawet mam pokwitowanie. Za kogo ty mnie masz?!
– A więc co?
Linda przełknęła ślinę, poprawiła się na fotelu, łypnęła na Wilczyńskiego, potem na Bączka, w końcu spojrzała w oczy Jeremiemu i oznajmiła:
– Tak jakby włamałam się do DSS-u.
– Prze… przepraszam? Do DSS-u? A co to takiego?
– Dom Spokojnej Starości – poinformował wyszczerzony z zadowolenia Bączek. Rudowłosa panna Miller spuściła wzrok i nieśmiało pokiwała głową.
– Lindo… Ale po co? Chciałaś obrabować któregoś z rezydentów? Co ci strzeliło do głowy?!
– Oszalałeś? Jakie obrabować?
– Ty się włamujesz do ośrodka dla starszych ludzi, ale to ja oszalałem… Skoro nie w celu rabunkowym, to po jaką cholerę?!
– To… To nie jest takie proste do wyjaśnienia. I to naprawdę nie było specjalnie! Bo ja tak nie całkiem się włamałam, tylko próbowałam wejść przez okno, żeby kogoś złapać, i włączył się alarm, o którym nie miałam pojęcia, a ten alarm zaalarmował ochronę, a ochrona od razu policję…
– O ile mi wiadomo, bezprawne wchodzenie przez okno do budynku to jednak włamanie. – No i wciąż niczego nie rozumiesz! – Rozsierdzona Linda zerwała się z fotela i zaczęła krążyć po gabinecie, trzymając się za głowę i mrucząc coś do siebie. Trzej mężczyźni w ciszy obserwowali jej poczynania, pewni, że w końcu chociaż część niewiadomych zostanie wyjaśniona. Po kilku minutach dziewczyna uspokoiła się na tyle, żeby znów móc podjąć rozmowę. – Dobra, już wiem. Żeby to wszystko nabrało właściwego sensu i perspektywy, muszę zacząć od początku. Uprzedzam tylko, że to potrwa, bo moje śledztwo trwało cztery miesiące, a ta nieszczęsna wpadka z oknem to jest koniuszek wierzchołka góry lodowej.
– Cztery miesiące? – zdumiał się Jeremi. – O czym ty mówisz? Ja o niczym nie miałem pojęcia – zapewnił policjantów.
– To prawda, nie miał – potwierdziła Linda. – To była sprawa top secret i nikt o niczym nie wiedział, chociaż wydaje mi się, że eksdenat podejrzewał.
– I jeszcze Ajax w tym maczał palce?!
– Niczego nie maczał, uspokój się, Jeremi! Mówię, że mógł podejrzewać, bo jednak taki zupełnie głupi nie jest i czasem zdarza mu się logicznie myśleć. Ale nie był wtajemniczony w mój plan.
– Plan dotyczący czego? – dociekał coraz bardziej przerażony Organek.
– Plan udowodnienia morderstwa, a czego by innego?
– Robi się niezwykle ciekawie – mruknął Wilczyński, uśmiechając się pod wąsem. Dobrze, że pani nawiązała do meritum, zanim zastał nas dzień.
– Co? Do jakiego meritum? – Linda wyglądała na szczerze zdumioną.
– Do morderstwa niejakiego Kajetana Juzyszyna – odparł beznamiętnym tonem Bączek.
– A co ja mam z nim wspólnego? Co mi panowie tu imputują? Co to ma…? Aaa! Plasnęła się w czoło, zrozumiawszy błąd policjantów. – Nie, nie, mój plan nie dotyczył morderstwa Kajetana, bo powstał na długo, zanim w ogóle poznałam tego jegomościa.
– A jednak została pani złapana niejako in flagranti.
– Zostałam złapana w chwili, kiedy próbowałam uchwycić zbrodzienia!
– STOP! – wrzasnął Jeremi, kiedy cierpliwość zupełnie go opuściła. – Dosyć tego bałaganu, proszę mi natychmiast powiedzieć od początku, o co w tym wszystkim chodzi. Co to za plan, co to za Kajetan, jakie morderstwa.
– Kajetan będzie na końcu – mruknęła Linda.
– Może być. Bylebym zrozumiał, co nawyrabiałaś.
4
Linda
Łatwo powiedzieć: nawyrabiałam. A czy to moja wina, że zawsze kiedy chcę dobrze, wychodzi zupełnie odwrotnie? Przecież nie planowałam, że ktoś zamorduje Kajetana, zwłaszcza że bardzo lubiłam tego staruszka. Tego, że Bączek będzie mnie ściągał z okna, oglądając moje pantalony, też nie planowałam. Ale od początku, jak sobie doktor Jeremi Organek życzy. Zresztą tak chyba będzie najlepiej…
Kilka miesięcy temu, zdaje się, że na początku października, moja bliska koleżanka zapytała, czy nie chciałabym dorobić jako pomoc w domu spokojnej starości. Praca miała być łatwa i przyjemna, żadne tam podcieranie wiadomo czego ani sprzątanie po wiadomo czym. Miałam jedynie zabawiać rezydentów rozmową, zagrać z nimi w gry, obejrzeć film, wymyślić warsztaty. Taka trochę animatorka łamane na pani do towarzystwa.
– Przez ile? – zapytałam koleżankę, nie znajdując zbyt wielu plusów ujemnych.
– Tydzień, może dziesięć dni, covid mnie dopadł i muszę się izolować, a nikt inny bez pracy nie przyszedł mi do głowy.
„Bez pracy”, ładne rzeczy. Czy ludzie nie rozumieją, że wolny zawód to też zawód? Trochę mnie zdenerwowała tym stwierdzeniem, ale prawda była taka, że sponsorzy się wykruszyli, żadnych poważnych zleceń nie miałam, więc pieniądze były mi potrzebne.
– Słuchaj, Lindo, ci staruszkowie to są tak uroczy ludzie, tak mądrzy. A jeden to nawet wielki pasjonat historii, twoja bratnia dusza! Błagam cię, przyjmij tę ofertę, uratujesz mi życie.
– Dobra – zgodziłam się, wciąż nie do końca przekonana. – Ale nie dłużej niż tydzień, później mam plany.
– Kochana jesteś! – zawołała i rozłączyła się, zanim zdążyłam wypytać o wszystkie szczegóły.
Kilka minut później otrzymałam esemesa o treści: „DSS Spokojna Przystań w Janowicach Wielkich, zaczynasz jutro o 8.00, szukaj pani Bożenki”.
– Janowice Wielkie, Janowice Wielkie… – mruczałam do siebie, wpisując tę nazwę do wyszukiwarki, bo coś mi dzwoniło z tyłu głowy. Kiedy wyświetliła mi się fotografia wyremontowanego pałacu, od razu skojarzyłam to miejsce. I jęknęłam głucho. – Jasna cholera, czy te przeklęte zbrodnicze budowle nigdy się ode mnie nie odczepią? Jak nie nawiedzone szpitale nazistów, to pałace z nierozwiązanym morderstwem. Za jakie grzechy? Postanowiłam nie mówić o tym Jeremiemu, w końcu chodziło zaledwie o tydzień zastępstwa za koleżankę, a w dodatku żaden trup – poza historycznym – po Janowicach się nie pałętał. Przemilczę sprawę i kiedy będzie po wszystkim, powiem tylko, że miałam fajną przygodę. Taki był plan i zamierzałam się go trzymać. Zapomniałam jedynie o tym, że los rzadko podporządkowuje się naszym planom.
Tamtego wieczora przejrzałam wszystkie dostępne materiały dotyczące pałacu w Janowicach, starając się nie wnikać za bardzo w krwawą historię, dzięki której zasłynął. Kiedy jednak nazajutrz stanęłam przed budzącą podziw bryłą, nie potrafiłam przestać myśleć o zamordowanym blisko sto lat wcześniej hrabim, przez co odniosłam wrażenie, że nad pałacem zbierają się nienaturalnie ciemne chmury, zwiastujące nieszczęście. To wrażenie nie opuściło mnie ani na moment, gdy pani Bożenka oprowadzała mnie po wnętrzach, a wręcz wzmogło się, gdy spoczywał na mnie nieprzychylny wzrok kolejnych rezydentów. Nie wiem, czy to moja fryzura, czy może dość frywolny dobór garderoby sprawiły, że patrzono na mnie jak na uciekinierkę z buszu, w każdym razie wrogość wobec mnie była aż namacalna. Czy mnie to jednak zraziło? Bynajmniej. Gdybym zrażała się za każdym razem, kiedy ktoś, nie poznawszy mnie naprawdę, pała niechęcią, prawdopodobnie musiałabym się odwrócić nawet od własnej matki, nie wspominając o współlokatorce czy Jeremim.
– Bardzo się cieszymy, że dołączyła pani do naszego zespołu, Lindo – zaćwierkała pani Bożenka, przedstawiwszy mnie wszystkim lokatorom. – Wy też się cieszycie, prawda?
Mało entuzjastyczne pomruki świadczyły o tym, że cieszą się raczej umiarkowanie, ale wyboru nie mieli. Przez najbliższy tydzień byli skazani na moje towarzystwo i im szybciej się z tym pogodzą, tym lepiej.
Zaczynało się śniadanie, serwowane od ósmej trzydzieści w jadalni, na które ja także zostałam zaproszona. Okazało się jednak, że nie przewidziano tu stołu dla pracowników którzy jedli wcześniej w pomieszczeniu socjalnym – więc musiałam usiąść z rezydentami. Stałam na środku wielkiej jadalni, gdzie niegdyś, jak poinformowała mnie pani Bożenka, znajdowała się dwupoziomowa sala balowa, i rozglądałam się nieporadnie, szukając wolnego stołu albo chociaż takiego, przy którym nie będzie tłoku.
– Halo, panienko – usłyszałam za sobą. – Niech pani siądzie z nami, u nas zawsze jest wesoło.
Obejrzałam się na stolik w kącie niedaleko okna: siedziały już przy nim cztery osoby, a dwa miejsca pozostawały wolne. Dwóch panów i dwie panie plus ja i ten dziadzio przynajmniej wyjdzie parzyście i z parytetem.
– Zgoda, niech pan prowadzi. – Teodor – przedstawił się, dygając przy tym lekko.
Śmiesznie to wyglądało, bo był bardzo wysoki i szczupły, a uginające się w kolanach nogi skojarzyły mi się z bocianem.
– Linda. Bardzo mi miło, Teodorze.
Przeszliśmy do stolika, gdzie przywitano mnie z zaskakującym entuzjazmem. Początkowo myślałam, że to poza lub grzeczność, jednak po kilku minutach rozmowy okazało się, że doskonale się dogadujemy. Pochłonięci rozmową, która wartko płynęła od tematu do tematu, nie zauważyliśmy nawet, kiedy podano nam śniadanie, więc jajecznicę na boczku zjedliśmy zimną, po upomnieniu przez salową, że zaraz będą zbierać talerze.
– Jeśli tak was tu karmią, to ja chętnie zostanę na dłużej – oznajmiłam z pełnymi ustami. – Dawno nie jadłam tak pysznej jajecznicy. A ten chlebek!
– Spróbowaliby karmić nas gorzej – odparła siedząca naprzeciwko mnie Klementyna, w której natychmiast rozpoznałam niezwykle bystrą obserwatorkę świata. – Za pieniądze, które im zostawiamy, moglibyśmy mieszkać w najlepszych hotelach.
– To prawie jak hotel, a nawet lepiej – odezwał się Kajetan, o którym na razie wiedziałam tyle, że kochał muzykę klasyczną i sport.
– To my nie jesteśmy w hotelu? – zdziwił się Maksymilian. O nim nie wiedziałam jeszcze nic, bo dotychczas się nie odzywał.
– Oj Maksiu, Maksiu, chyba znów nie wziąłeś tabletki, co? – zmartwiła się Emilia. Ona z kolei była ucieleśnieniem definicji „kochanej babci”: okrąglutka, uśmiechnięta, rumianolica i każdego traktująca z czułością.
– Pewnie, że nie wziął, bo ma demencję, a w demencji człowiek zapomina – ocenił Teodor. – Maks, pamiętasz, jak się nazywasz?
– Bartman. Nazywam się Maksymilian Bartman.
Na dźwięk tego nazwiska trzymany w dłoni widelec wypadł mi na talerz i brzdęknął o niego tak głośno, że zwróciłam na siebie uwagę wszystkich. Jasne, że Bartmanów może być tylu, ilu Millerów, ale coś mi mówiło, że tym razem to nie jest żaden przypadek.
– Maksymilianie, czy mówi ci coś słowo „Ajax”? – zapytałam drżącym od emocji głosem.
– A no pewnie, Ajax Amsterdam – odparł, obdarzając mnie uśmiechem.
– Jest jeszcze taki środek czyszczący – wtrąciła Emilka.
– I mój wnuk miał tak na imię – rzucił Maksymilian, a moje serce na moment się zatrzymało. – Umarł jakiś czas temu, a wcześniej jego rodzice zginęli na Mazurach. Straszny, straszny los… Mówią, że to były wypadki, ale ja tam swoje wiem. Ktoś ich wszystkich zamordował.
Przy stoliku zapadła cisza, a każdy wpatrywał się w swój pusty talerz. Poza mną – ja wpatrywałam się w pogrążonego w smutku Maksymiliana, gorączkowo myśląc nad ostatnimi słowami, które w dziwny sposób rezonowały w mojej głowie przez kilka kolejnych godzin.
Książkę Kto zamawiał denata? kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,