Bez nadziei od razu bylibyśmy przegrani. Wywiad z Anną Klarą Majewską

Data: 2022-03-08 14:47:42 Autor: Magdalena Galiczek-Krempa
udostępnij Tweet

– Nigdy nie przypuszczałam, że moja powieść nagle stanie się aż tak aktualna. Wciąż znamy tylko część prawdy dotyczącej właśnie toczącej się wojny i wciąż nie wiemy, jakie kłamstwa i propaganda do niej doprowadziły. Nie nauczyliśmy się być czujni, przespaliśmy sygnały, odwracaliśmy wzrok, choć problemy dojrzewały tuż obok nas – mówi Anna Klara Majewska, autorka powieści Bachur

Wojna to nie jest ludzka rzecz, chociaż to ludzie ją wymyślili i ludzie ją toczą. 

A czy „ludzkie" to na pewno znaczy „dobre”? Ludzie, na szczęście w mniejszości, są w przeciwieństwie do innych zwierząt, po prostu źli. Dekalog, porządki prawne, wartości moralne, system kar czy wreszcie presja lepszej części ludzkości mają za zadanie to zło kontrolować, ale słabo się to udaje. Ludzie bez przerwy toczą ze sobą wojny – na każdym poziomie; prywatnym, zawodowym, narodowym, religijnym itd. I nie uczą się z tych nieskończonych wojen podstawowej prawdy – na koniec wszyscy przegrywają. Zawsze.

W konflikcie, który właśnie mamy na Ukrainie, też nie będzie zwycięzców. Każdy kolejny dzień walki jest dla obu stron tylko powiększeniem strat. Przerażające jest to, że gotowość do destrukcji jest większa niż gotowość do kompromisu.

Równolegle do potworności rozgrywających się na linii frontu, niektórzy ludzie próbują wieść normalne życie – tak było, jest i będzie. Normalnie żyć próbuje też bohaterka Pani powieści, Odette von Ritthoff, która w czasie drugiej wojny światowej dogląda majątku, czyta, pisze pamiętnik, maluje...

Myślę, że ludzie nawet w najstraszniejszych warunkach próbują pielęgnować swoją normalność. To pomaga zachować nadzieję, człowieczeństwo i poczucie bezpieczeństwa, jakie daje codzienna rutyna.
Poza tym w Prusach, poza kilkoma dniami strachu przed polskim lotnictwem na początku wojny, aż do późnej jesieni 1944 roku nie działo się nic zagrażającego codziennemu życiu. Owszem, wcielano mężczyzn do wojska, zaopatrzenie pogarszało się z roku na rok, wreszcie – Niemcom o opozycyjnych poglądach zagrażał nazistowski terror, ale Odette, nie zaangażowana politycznie, żyła trochę w swojej wiejskiej-sielskiej bańce. Poza tym wraz z mężem była odpowiedzialna za majątek, który nie tylko dawał im i wielu pracownikom utrzymanie, ale także zobowiązywał do zaopatrywania Rzeszy w płody rolne. No i Odette żyła też nadzieją, że za chwilę koszmar się skończy i wszystko będzie jak dawniej. Czy my też nie mamy teraz takiej nadziei? Bez niej od razu bylibyśmy przegrani.

Odette stara się też o upragnione dziecko, choć świat, w którym żyje, nie wydaje się temu sprzyjać. Każda kobieta ma „zaprogramowaną" potrzebę bycia matką? Bez względu na okoliczności?

Chyba nie. Znam wiele kobiet, które świadomie zrezygnowały z posiadania potomstwa. Czasem z braku odpowiedniego partnera, czasem bo wolały inaczej się realizować albo po prostu nie lubią dzieci. I ja to rozumiem i doceniam, bo to jest uczciwe podejście. Nie jest im zapewne łatwo, presja i ocena środowiska wciąż bywają okrutne. A według badań, w których kobiety mogły się wypowiadać anonimowo, prawie połowa matek, gdyby mogły cofnąć czas, nie zdecydowałyby się na macierzyństwo, choć deklarowała ogromną miłość do dziecka. Bo to jest naprawdę trudne i często bolesne doświadczenie, a bywa że i wielki zawód. Nigdy nie wiadomo, jakie geny „wylosuje się” w macierzyńskim pakiecie i czy dorosłe dziecko, któremu poświęciło się mnóstwo uwagi, troski i kilkanaście najlepszych lat życia, gorzko nas nie rozczaruje.  

Odette mieszkała na Mazurach, które leżały wówczas w obrębie Prus Wschodnich. Kim byli ludzie zamieszkujący tamte tereny?

To właśnie ciekawiło mnie najbardziej. Od dzieciństwa spędzałam wakacje na Mazurach i wciąż mam mgliste wspomnienia z tych czasów: miejscowe dzieci o imionach innych niż te warszawskie, tajemnicze, mówiące po niemiecku babuleńki w zadbanych chatach na skraju wsi, powojenni osadnicy ze śpiewnym akcentem, zwiezieni tu z zupełnie innego świata, no i artyści, pionierzy tamtych lat, dla których Mazury i żeglowanie były namiastką wolności. Wszytko to mieszało się w miejscach, które wtedy odwiedzałam; w Krzyżach u słynnych państwa Szczupaczkiewiczów, w Karwicy, w Dłużkach, skąd pewnego lata wyjechał na zawsze do Niemiec mój wakacyjny koleżka. Pamiętam opowieści o Niemcach, Mazurach, wojnie i pogromie, szepty dorosłych; ten to Mazur, a tamten stary Niemiec. Niestety, ten fascynujący kulturowy tygiel już wtedy stygł.

Byli więc w Prusach Niemcy, to oczywiste. Mnie jednak bardziej interesował tajemny naród mazurski. Czy w ogóle taki istniał, jakim językiem mówił, jakie miał zwyczaje i kulturę. Przeczytałam mnóstwo publikacji, przetrzepałam internet, rozmawiałam z najrdzenniejszymi Mazurami, odwiedzałam ich nawet w Niemczech, tych urodzonych jeszcze grubo przed wojną, pamiętających ówczesne życie, szkoły, sąsiadów. I trafiałam na wiele sprzecznych informacji. Najprościej mówiąc Mazurzy to częściowo zniemczeni potomkowie polskich chłopów, przybyłych kiedyś z północnego Mazowsza po prostu za chlebem. Czasem pojawiała się w Prusach polska szlachta, ale ta zgermanizowała się bardzo szybko. Chłopi natomiast, choć przeszli na luteranizm i to ich najbardziej dziś definiuje, pielęgnowali mowę ojczystą aż do początków XX wieku. Była to gwara wyrosła z dawnego polskiego (mazowieckiego) języka wymieszana z niemieckimi słowami. Mazurzy, poddani przez Bismarcka szybkiej, przymusowej germanizacji, dopiero w najmłodszym przedwojennym pokoleniu opanowali dobrze ten język. Choć poznałam i takich, którzy mimo skończenia paru klas w Prusach mieli dziwny akcent i ograniczony zasób słów. Może dlatego po wojnie nie zawsze łatwo asymilowali się w Niemczech. Gdy pytałam starych Mazurów ich o pruską przeszłość i „polskie” życie po wojnie, odpowiadali, że dla nich najważniejsze było, żeby była praca, nieważne dla kogo. Lokalni patrioci.

W swojej powieści stworzyła Pani bardzo szczegółowe tło społeczno-polityczne. Potrzebny był drobiazgowy research, by je odmalować?

Oj tak, paroletni research był konieczny – szczególnie że w liceum nie byłam orłem z historii. Pracując nad książką, odkryłam jak fascynujące może być grzebanie w przeszłości, znajdowanie jej świadków, gromadzenie materiałów, studiowanie starych map i fotografii. Starzy Mazurzy, z którymi rozmawiałam w Hamburgu, odkryli przede mną swoje skarby – zdjęcia, świadectwa szkolne, akty urodzenia, nawet przechowywane przez dziesięciolecia obrusy czy filiżanki. Czerpałam też z niemieckich archiwów, ówczesnych gazet, reklam i filmików propagandowych. W latach trzydziestych XX wieku rejon obecnych Mazur zaczął się szybko rozwijać turystycznie, powstały stanice wodne, hotele, ośrodki wczasowe, co na szczęście skrzętnie dokumentowano w kronikach filmowych.

Pod koniec XX wieku z tej wielokulturowości niewiele zostaje? 

Już mówiłam o stygnącym pod koniec XX wieku tyglu kulturowym. Teraz już jest zimny, niestety. Rdzennych mieszkańców, a właściwie ich potomków, podtrzymujących dawne tradycje, jest coraz mniej. Wymieszali się, zasymilowali, spolszczyli albo wyjechali. Ostatnie ślady to ich ewangelicka wiara, jakieś szczątki gwary, sporadycznie niemieckobrzmiące nazwiska, pojedyncze przypadki osiedlających się tu cudzoziemców. Siłą rzeczy, świadkowie minionych wydarzeń odchodzą już z tego świata lub prawie nic nie pamiętają.

Gerd von Ritthoff w latach dziewięćdziesiątych XX wieku przyjeżdża do Polski, by zobaczyć dawny majątek i dowiedzieć się więcej o swoich korzeniach. Wtedy też do głosu zaczynają dochodzić rodzinne sekrety, których mężczyzna nie chce do siebie dopuścić... Są pewne sprawy z przeszłości, których nie warto dotykać, poruszać, do których nie warto powracać?

Pewnie wszystkie rodziny mają jakieś sekrety i rzadko komu chce się w nich grzebać, bo przez lata zostały skrzętnie zamiecione pod dywan. Czy warto do nich wracać? Zawsze wiąże się z tym jakieś ryzyko – co będzie, jeśli dziadek okaże się zbrodniarzem, a matka podrzutkiem? Czy warto dla prawdy burzyć jakieś misterne konstrukcje. Może wtedy, gdy czujemy, że coś jest nie tak, że coś staje na naszej drodze, nie pozwala się rozwijać lub być szczęśliwym. Może wtedy jakiś znalezienie przyczyny przyniesie ulgę?

Kłamstwo odgrywa w Pani powieści ogromną rolę... I choć czasem wolimy żyć w kłamstwie, niż dopuścić do siebie prawdę, to przecież na kłamstwie nie da się niczego zbudować...

Kłamstwo odgrywa w życiu ogromną rolę i wcale niekoniecznie złą. Bywają przecież kłamstwa, które nas przed czymś chronią, niewinne kłamstewka, które umilają życie – jak komplementy czy hasła reklamowe, wreszcie – fake newsy, czyli rodzaj zbiorowej zgody na medialne kłamstwo czy półprawdę. Często granica między prawdą a kłamstwem jest płynna. A bywa, że kłamstwo ratuje komuś życie albo małżeństwo. Dlatego nie potępiam, lecz raczej ostrzegam przed kłamstwem, bo ryzyko, że jedno kłamstewko nakręci cała spiralę zabójczych kłamstw jest ogromne. Ale nie każdego stać na prawdę, nie każdy ma odwagę lub może sobie na prawdę pozwolić. To luksusowy towar, zarezerwowany dla silnych, niezależnych, odważnych lub nie mających niczego do stracenia. Kobiety często kłamią ze strachu, czują się słabe, boją się konsekwencji, które zwykle oznaczają jakąś stratę. Stratę partnera, dobrego imienia, wygodnego życia, społecznej pozycji. Moja bohaterka się tego bała. To, czy stać nas zawsze na mówienie prawdy, zależy nie tylko od naszych wartości moralnych, ale też od poczucia własnej wartości i sprawczości.

Pani powieść wydaje się wskazywać, że rzadko uczymy się na cudzych błędach. Pokazuje to spirala kłamstw, które stale powracają w Pani powieści, pokazuje nam to też rzeczywistość – mimo że od opisanych przez Panią wydarzeń minęło sto lat, wojny wciąż wybuchają – i to bardzo blisko nas.  

Nigdy nie przypuszczałam, że moja powieść nagle stanie się aż tak aktualna. Wciąż znamy tylko część prawdy dotyczącej właśnie toczącej się wojny i wciąż nie wiemy, jakie kłamstwa i propaganda do niej doprowadziły. Nie nauczyliśmy się być czujni, przespaliśmy sygnały, odwracaliśmy wzrok, choć problemy dojrzewały tuż obok nas.

Na okładce znajdujemy sugestię, że historia opisana w Bachurze miała swój pierwowzór w rzeczywistości. Jak na nią Pani trafiła?

Trafiłam kiedyś na wzmiankę o zakazanej miłości Niemki i przymusowego robotnika z Polski, właśnie gdzieś w Prusach Wschodnich, po którym to tragicznym romansie pozostał tylko głaz, miejsce rozstrzelania Polaka. Dziewczyna skończyła podobnie jak moja bohaterka. Poza tym dobrze pamiętam lata dziewięćdziesiąte na Mazurach, a pierwowzór Gerda poznałam jeszcze w latach osiemdziesiątych, gdy studiowałam w Warszawie. To był właśnie taki starszy, elegancki „zachodni Niemiec” w srebrnym mercedesie, poznany przelotnie narzeczony koleżanki, który zabrał ją potem do lepszego świata. Oczywiście nie pojechałam z nim na Mazury, ale kiedyś zawiozłam tam pewną amerykańską naukowczynię i zarobiłam oszałamiające 100 dolarów. Lata później, gdy moi rodzice zamieszkali na stałe w Laśmiadach koło Ełku, historie, doświadczenia i inspiracje same do mnie przychodziły.

W Bachurze swoich wiernych czytelników z Majorki przeniosła Pani na Mazury, a w dodatku wraz z nimi odbyła Pani prawdziwą podróż w przeszłość. To już trwała zmiana? 

O Majorce napisałam już chyba wszystko, ostatnio podsumowując to, tym razem na poważnie, w literackim przewodniku Majorka nie tylko pod palmą. Przez wiele lat wolny czas dzieliłam między Majorkę i Mazury, dla mnie więc ta zmiana była naturalna. Była też trochę złapaniem byka za rogi, bo nie ukrywam, że mam do Mazur stosunek ambiwalentny, taka toksyczna Hass-Liebe. Chciałam się wreszcie z tym uczuciem zmierzyć, moje osobiste Mazury „zrobiły” wiele złego w moim życiu, a jednak wciąż na nie wracam. Być może dlatego, jak twierdzą czytelnicy, ta książka jest tak bardzo emocjonalna i prawdziwa.

Powieść Bachur kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.