Doctor animae et cordis - rozdział pierwszy cz. 2
padłoby prawie osiemdziesiąt
książek?
- Adam, dajże mi już spokój. Nie wiem, może przyszedł Rudolf na zwiad,
sprawdzić, czy dzieci nie kłamią, że są grzeczne cały rok. Może szedł po
pijaku i idąc slalomem wpadł na regał?
- Bardzo śmieszne wiesz? Alina, martwię się o ciebie.
- Nie musisz. Nic mi nie jest. Idź już spać.
- Ok. Bo widzę, że nic nie wskóram. Nie mogę ostatnio się z tobą w ogóle
porozumieć. Idę, jak coś wołaj. Dobranoc.
- Wiem. Dobranoc
Adam westchnął, pogłaskał Miodka po główce i poszedł do swojego pokoju. Powróciłam do pozycji siedzącej lekko się przy tym zgarbiłam. Zegarek elektroniczny wskazywał 2.30 w nocy. Byłam sama (nie licząc psa) w swojej ciemnej matni, pośród rozrzuconych na podłodze książek. Rozejrzałam się po pokoju, wydawał mi się obcy, wszystkie rzeczy, jakie w nim trzymałam, przypomniały mi o dawnej “ja”, która albo już całkiem zniknęła albo ON przetrzymuje ją gdzieś w głębi mojej duszy. Jedyne co mnie zdziwiło, to to, że dzisiejsza wizyta mojego prześladowcy była łagodniejsza i krótsza od innych, zwykle dłużej bawi się mną, sprawiając mi przy tym niemożliwe do opisania cierpienia… Może to dzięki Smikiemu…psy mają w sobie coś z mitologicznych herosów i magów…gdyby nie one, świat już dawno spowiłby mrok, nienawiść i rozlewająca się hektolitrami krew. To właśnie psy, są najprawdziwszym symbolem dobra i miłości.
I tak się skończył dzień pierwszy, nocy pierwszej.