Kilka niepotrzebnych słów

Autor: majkel30005
Czy podobał Ci się to opowiadanie? 0

Nie ma, co tu dużo mówić. Poddałem się, znudziła mi się ta ciągła szarpanina z samym sobą. Od kilkunastu lat wszystko wyglądało tak samo, kiedy myślałem, że jest wtorek, za oknem już budził się piątek. Traciłem orientację, każdy dzień wyglądał jak poprzedni i kilka kolejnych, które dopiero miały nadejść. Czasami w kalendarzu pojawiały się przypomnienia, że coś, że ktoś, jakieś spotkanie, jakiś koncert. I teraz każdy dzień czekania wydłużał mi to życie jeszcze bardziej. Nie dość, że i tak dni były takie same, to jeszcze jak na złość wszystko zwalniało, czas stawał w miejscu. Dochodziło do sytuacji krytycznych, umówione spotkania przestawały być umówionymi w ostatniej chwili. Nagle mozolne czekanie stawało się wysiłkiem ponad miarę. Niepotrzebnym mi, a tym bardziej komuś. Widziałem, że za oknem cały świat falował, szedł do przodu, samochody stawały i odjeżdżały, światła w mieszkaniach zapalały się i gasły. U mnie nigdy, karnawał monotonnego życia marnowania trwał w najlepsze. Wstawałem i już wiedziałem, że to wszystko na nic, kolejny stracony dzień rozpościerał się za oknem. Zdarzały się sytuacje, że wysyłałem do każdego z listy znajomych pusty esemes i czekałem ile osób się zainteresuje, odpisze, zadzwoni. Czasami nikt, czasami ledwie parę osób. Po pewnym czasie i tego zaprzestałem. Miałem dosyć szczególnie jednego, który oddzwaniał z roześmianą gębą i zamiast drążyć temat pustej wiadomości, opowiadał mi, że wraca z nad morza z kolegami i że dupczyli w krzakach dwie małolaty, które się „kurwa nic nie dewociły” i musieli zatykać im fiutami buzię, bo tak się darły, że przychodzili ludzie z okolicznych smażalni ryb, a oni rżnęli je wtedy bardziej i jeszcze głębiej wpychali im te naprężone, oślinione fiuty. Miałem dosyć tych fanaberii, opowieści ze świata, do którego potrafiłem dotrzeć. Kończyły się noce, kończyły się dnie, wreszcie i ja zacząłem się kończyć. Za ścianą mieszkali rodzice, rzadko tam zachodziłem, nie miałem zresztą po co. Obiady w milczeniu, bo przy stole cisza rzecz święta, potem jadałem u siebie, zawsze łatwiej ciszę zachować. Nie lubiłem zapachu własnego domu, nie lubiłem jego odgłosów. Doskonale wiedziałem, co znaczy każdy z nich, kiedy po domu kręcił się ojciec a kiedy matka. Nienawidziłem ich, a na dobrą sprawę nie zrobili mi nic złego, poza tym, że chyba cała moja niechęć do nich brała się z tego, że zrobili mnie, po prostu. Twarz, która doprowadzała mnie do wymiotów każdego ranka, zwisający brzuch, z którym nie mogłem sobie poradzić w żaden sposób. Patrzyłem na siebie w lustrze i myślałem, po co zajmuje sobą czyjeś miejsce. Sąsiedzi z klatki obok mieli syna. Wysoki, postawny, z opanowanymi biegle czterema językami, staż w Anglii, Francji, Włoszech, Grecji. Ikona zapyziałego osiedla, symbol życiowej zaradności, wzór do którego uwielbiali równać mnie rodzice. I nagle zniknął, aż pojawił się na drzwiach wejściowych nekrolog. Zmarł Andrzej Biskupiec, lat 24, o czym zawiadamia pogrążona w smutku rodzina. Matka biegała wtedy do nich zrozpaczona, spać nie mogła, całkowity odjazd, jakby to mnie chowała, a ja siedziałem u siebie i bałem się, że przyjdzie i będziemy musieli rozmawiać. Andrzej zmarł na  białaczkę, w trzy miesiące synek go rozłożyło – skrzeczała jak tylko mnie wypatrzyła na przedpokoju, może byś poszedł krew przebadał, wziął się za siebie. Miałem się dobrze na miarę swojego życia. Fanaberie matki trwały jeszcze jakieś pół roku, nażarłem się wtedy tabletek za cały pluton. Brom, srom i pastylki na wyciągu z koziej dupy. Potem okazało się, że ten Andrzejek to był zwykły pedał, dupsko mu się już nie domykało, taki sobie port lotniczy otworzył, przelot międzynarodowy miał. Pewnej nocy ułożony, starszy pan zostawił mu po sobie nie tylko wspomnienie upojnej nocy i kilkaset eurasów za strumyk świeżej spermy na pięknie opalonej, w solarium „Ibiza” buźce. Nie było Andrzejka, matka nie miała mnie do kogo równać. Ogarnęła mnie obsesja zemsty na to jej uwielbienie. Któregoś dnia rozwiesiłem na dzielnicy nekrolog matki, pomyliłem daty pogrzebu i polazłem do szkoły zamiast siedzieć w domu, zszokowany dyrektor zobaczył mnie na korytarzu, złapał pod rękę i zapakował do samochodu. Za chwilę dosiadła się szkolna delegacja i jechaliśmy z wieńcem pod mój dom. Do dziś pamiętam jak pięknie pachniały gałązki świeżego świerku. Pod blokiem matka natknęła się na delegację z wielkim wieńcem. Nigdy więcej nie mieliśmy na święta świeżej choinki. Od tamtego momentu prawie nie rozmawialiśmy. Nie żałuję.

Najpopularniejsze opowiadania

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Forum - opowiadania
Reklamy
O autorze
majkel30005
Użytkownik - majkel30005

O sobie samym:
Ostatnio widziany: 2014-08-06 23:46:04