- Szczęście lubi zakwitać w zaskakujących miejscach. Wywiad z Katarzyną Kielecką

Data: 2020-08-11 12:52:02 Autor: Magdalena Galiczek-Krempa
udostępnij Tweet

- Z każdego przykrego doświadczenia można wynieść coś pozytywnego na przyszłość, chociażby umiejętność kontrolowania emocji w trudnej sytuacji, zaradność, brak oporów, gdy trzeba poprosić o pomoc czy cenne znajomości. Bywa też, że cierpienie staje się przyczyną negatywnego stosunku do ludzi i do świata, rodzi cynizm, nieufność, zniechęcenie lub agresję. Dzieje się to jednocześnie – wynosimy z życiowych potyczek negatywny i pozytywny bagaż. Istotne jest to, jak będziemy z niego potem korzystać – mówi Katarzyna Kielecka, autorka książki Cytrusowy gaj

Magdalena Galiczek-Krempa: Tytuł Pani książki, Cytrusowy gaj, przywodzi na myśl letni romans z nutką tajemnicy w tle. Jednak po otwarciu książki zamiast gorącego słońca południowych skrawków Europy otrzymujemy dziecięcy oddział onkologiczny w łódzkim szpitalu w samym środku zimy...

Katarzyna Kielecka: To prawda, ale przecież piękne chwile, pozytywne emocje, ważne i dobre doświadczenia mogą spotkać człowieka w każdym otoczeniu, niezależnie od pory roku. Cytrusowy gaj, jeśli go potraktujemy jako alegorię szczęścia, lubi zakwitać w zaskakujących miejscach – nie tak, jak to sobie zaplanujemy, niekiedy w czasie, gdy nie spodziewamy się niczego przyjemnego. Poza tym niezależnie od tego, jaki przyjmie kształt oraz wymiar, zawsze łączy w sobie słodki i nieco cierpki, kwaśny smak – zupełnie jak w przypadku pomarańczy, tak lubianych przez Adę z mojej powieści.

Lubi Pani grać na emocjach czytelników?

Zdecydowanie tak. Sama przepadam za książkami, które poruszają czytelnika, nie pozwalają obojętnie przyglądać się zmaganiom bohaterów, fundują zarówno relaks, dobrą zabawę, śmiech, jak i wzruszenie, napięcie, czasem sprzeciw czy nawet gniew – zwłaszcza, gdy to wszystko prowadzi do refleksji, a poprzez nią znajduje odbicie w prawdziwym życiu. To niezwykła radość, gdy dowiaduję się, że ktoś przez moją powieść zarwał noc, popłakał się albo dla odmiany zaśmiewał się do łez, denerwował się losami postaci, połykał kolejne kartki i przez to przypalił obiad albo spóźnił się do pracy. Serce mi rośnie, gdy ktoś twierdzi, że po lekturze potrzebuje ze mną porozmawiać, bo wciąż przeżywa daną historię i chciałby się podzielić przemyśleniami. O to właśnie chodzi. Dla mnie właśnie to jest najistotniejszą miarą sukcesu danej książki.

Dziecięcy oddział onkologiczny raczej nie wzbudza pozytywnych uczuć...

Nie wzbudza pozytywnych skojarzeń, to na pewno, ale pozytywnych uczuć tam nie brakuje. Jest dużo miłości, wspólnie spędzany czas, ogromny szacunek dla życia, umiejętność cieszenia się drobiazgami, takimi jak odwiedziny, chwile lepszego samopoczucia, uśmiech, spokojny sen, przyjemna rozmowa, a także zabawa i nauka, bo te potrzeby nie zanikają tylko dlatego, że maluch choruje. Dziecięcy oddział onkologiczny to scena, na której rozgrywają się wielkie dramaty, ale nie możemy zapominać, że tam też toczy się życie. Dla pacjentów to część ich dzieciństwa, dlatego trzeba dbać o to, by było jak najbardziej barwne i możliwie radosne.

Odwiedziła Pani kiedyś taki oddział?

Tak. To nie było przeżycie łatwe ani wygodne, ale dzięki niemu zrozumiałam, że takie miejsca to nie tylko ból, strach, łzy i rozpacz, gdy choroba wygrywa. Postrzeganie pobytu na oddziale przez dzieci zależy w dużym stopniu od dorosłych – rodziców, personelu szpitala, gości i chociażby wolontariuszy różnych fundacji, których praca jest nie do przecenienia. Oczywiście zmagania z chorobą pełnią w szpitalu rolę wiodącą, pochłaniają najwięcej czasu oraz uwagi – z tym nie zamierzam się spierać – ale zawsze zostają jakieś luki, marginesy, które można zapełnić kolorowo, ciekawie, zabawnie. Daje to motywację do walki, kapitał pozytywnych emocji przydatny w życiu po wyzdrowieniu, a do tego stanowi istotny przerywnik monotonii szpitalnego życia. 

Właśnie – Fikcyjna fundacja „Szkiełko i Onko" stworzona przez Panią na potrzeby powieści miała swój pierwowzór w rzeczywistości?

Nie, fundacja jest całkowicie fikcyjna. Sam szpital także nie stanowi odbicia konkretnej placówki medycznej. Istnieje jednak wiele fundacji, których założenia, przynajmniej częściowo, pokrywają się ideami, jakie przyświecały założycielce „Szkiełko i Onko". Wolontariusze organizują dzieciom czas, dbają o ich dobre humory, spełniają marzenia, a w przyszpitalnych szkołach odbywają się lekcje. Ma to ogromne znaczenie, bo stanowi istotne uzupełnienie terapii. Nie można zaniedbać komfortu psychicznego chorych dzieci i ich rozwoju intelektualnego, nawet jeśli w hierarchii ważności te kwestie muszą ustąpić miejsca medycynie. W ciągu ostatnich kilku lat moja dorastająca córka śpiewała na kilku koncertach charytatywnych. Jeden z nich odbył się na szpitalnych błoniach. Da się zorganizować taką imprezę. Dla chorych dzieci było to spore przeżycie i radość, co potwierdza, że warto organizować takie akcje nie tylko z uwagi na zebrane pieniądze, ale także z powodu uśmiechów na małych buziach.

Za drzwiami szpitala toczy się zwykłe, codzienne życie. Pracownicy onkologii potrafią „przełączać się" między tymi miejscami? Tak jak robi to Ada, bohaterka Pani książki, która w pracy wspiera chore dzieci, ale po dotarciu do domu mierzy się z własnymi problemami?

To konieczne, by normalnie funkcjonować. Taki problem dotyczy wielu zawodów: lekarzy, pielęgniarek, pracowników domów dziecka, świetlic środowiskowych, nauczycieli, psychologów itd. Osobiście poniosłam na tym polu porażkę. Z wykształcenia jestem pedagogiem specjalnym, lecz już podczas praktyk oraz wolontariatu w czasie studiów zrozumiałam, że nie potrafię zachować spokoju wobec dziecięcych tragedii i w kółko mielę je w głowie po powrocie do domu. A przecież nie można żyć wyłącznie pracą ani cudzymi problemami. To prosta droga do zaniedbania własnej rodziny, a także do wypalenia zawodowego. Nie twierdzę, absolutnie, że należy zamknąć emocje i nauczyć się obojętności. Nie o to chodzi. Potrzeba ogromu empatii i jednocześnie umiejętności dystansowania się. Znaleźć właściwą równowagę i proporcje to wielka sztuka. Na szczęście są ludzie, którzy to potrafią. Szanuję ich za to i podziwiam, bo dla mnie to niedostępna umiejętność. Historie konkretnych dzieci siedzą mi w myślach latami, nie dają o sobie zapomnieć i może dlatego pojawiają się na kartach moich książek.

W Cytrusowym gaju zestawia Pani ból odchodzenia z cudem narodzin. Jednak ten „cud" okazuje się wcale nie opływać w szczęście i słodycz. Raczej okupiony jest ogromnym trudem, cierpieniem, a nawet rozczarowaniem, co widać po Majce, młodej matce...

To taki temat, o którym trzeba mówić i pisać. W społeczeństwie nie ma przyzwolenia na uczucie rozczarowania rodzicielstwem. Od młodej matki oczekuje się, że sobie ze wszystkim poradzi, będzie zachwycona ciążą, porodem, noworodkiem i od razu odnajdzie się w nowej roli. To nie zawsze jest takie proste i nie ma związku z uczuciami do dziecka. Opieka nad niemowlęciem też potrafi dopiec, zwłaszcza gdy rodzina i otoczenie wywierają presję, narzucając własny model postępowania. Gdy sięgam do myśli o moim pierwszym porodzie, znajduję tam oczywiście podekscytowanie, radość, poczucie ogromnej jedności z mężem, ale także zwyczajny szok, silny lęk, wewnętrzny sprzeciw wobec bólu i zdegustowanie faktem, że jest to wstrząsający, bardzo fizjologiczny i obiektywnie rzecz biorąc dość obrzydliwy proces, w którym moje zdanie liczy się najmniej, bo rządzą położna i lekarz. Trzeba się mocno postarać, by odnaleźć w tym mityczne piękno cudu narodzin. Z perspektywy czasu oczywiście ta ciemniejsza strona porodu zbladła w moich wspomnieniach i zawsze powtarzam, że macierzyństwo to najważniejsze, najwspanialsze, a jednocześnie najtrudniejsze wyzwanie, jakie dotąd postawiło przede mną życie. Nigdy nie żałowałam, że moje dzieci się pojawiły, jednak nie zamierzam udawać, że przyjście dziecka na świat oraz macierzyństwo odbieram jako wyłącznie różowe doświadczenie.

Można powiedzieć, że w Pani najnowszej powieści większość bohaterów cierpi. Maciek, Majka, Ada. Każda z postaci doświadcza bólu, choć ma on zupełnie różne źródła...

Każdy z bohaterów doświadczył trudnych sytuacji, ale przecież takie jest życie. Nie znam człowieka, który nigdy nie cierpiał. Pozostałe postacie, jak choćby: Bartek, Jacek, pani Ludmiła także przeżyli trudne chwile. Oczywiście obiektywnie nie da się postawić znaku równości między wyzwaniami, jakie stanęły przed Majką i przed Maćkiem, lecz to bardzo ludzkie, że pod wpływem emocji własny ból wydaje się najdotkliwszy. Trzeba się porządnie wysilić, by ponad własnymi problemami dostrzec dramat drugiego człowieka. Wierzę, że dzięki temu można jednocześnie pomóc komuś i sobie – choćby poprzez rozmowę lub zwykłe bycie razem.

Cierpienie może uszlachetniać? Może przynieść człowiekowi coś pozytywnego?

Chyba nie można w tym zakresie generalizować. Z każdego przykrego doświadczenia można wynieść coś pozytywnego na przyszłość, chociażby umiejętność kontrolowania emocji w trudnej sytuacji, zaradność, brak oporów, gdy trzeba poprosić o pomoc czy cenne znajomości. Bywa też, że cierpienie staje się przyczyną negatywnego stosunku do ludzi i do świata, rodzi cynizm, nieufność, zniechęcenie lub agresję. Dzieje się to jednocześnie – wynosimy z życiowych potyczek negatywny i pozytywny bagaż. Istotne jest to, jak będziemy z niego potem korzystać.

W Pani książce znajdziemy strach i nadzieję, miłość i zazdrość, czułość i przemoc. To dość popularne elementy wielu powieści obyczajowych, zwłaszcza tych poruszających istotne problemy społeczne. Jak udaje się Pani uniknąć w nich banału?

W kółko zadaję sobie pytanie, czy mi się to udaje. To mogą ocenić tylko Czytelnicy. Pociągają mnie właśnie takie tematy i czuję, że w tym zakresie mam jeszcze sporo do powiedzenia. To bardzo ważne elementy naszej codzienności i jeśli uznamy je z góry za banalne, przyznamy, że życie to też banał. Dbam o to, by unikać nadmiernej ckliwości, patosu, teatralnego romantyzmu, bo wydają mi się nienaturalne. Staram się, by dialogi były żywe, dynamiczne, a w przemyśleniach bohaterów i opisach stronię od wałkowania w kółko tego samego i od niepotrzebnego zadęcia. Emocjonalne i ciężkie sceny bilansuję lekkimi, pełnymi poczucia humoru, niekiedy zahaczającego nawet o groteskę. Wiele czasu poświęcam, by dobrze poznać postacie z fabuły, dać się rozwinąć ich osobowościom na tyle, by dobrze zrozumieć motywy ich działania i to, co czują. Jeśli to się udaje, wystarczy nadać kierunek zaplanowanej akcji, obserwować  wyświetlany w głowie film i po prostu notować.

Cytrusowy gaj to dobre miejsce?

Oczywiście, bo to prywatny mikroświat, w którym na danym etapie życia człowiek czuje się najlepiej. Dlatego każdy ma swój cytrusowy gaj, tylko czasem trzeba się nieźle napracować, by go znaleźć.

Tak dobre, że powróci Pani do bohaterów opisanych w tej powieści? O czym będzie kolejna Pani książka? 

W przypadku Cytrusowego gaju początkowy zarys był całkiem inny niż końcowy efekt, uwzględniał zbliżoną historię głównej postaci – Ady, choć w powieści nie doprowadziłam jej do zaplanowanego pierwotnie końca. Bohaterowie mieli pracować jako nauczyciele w zwykłej szkole, nie przyszpitalnej, znacznie więcej miejsca przewidywałam też dla rodziny Bartka, z małym Tymkiem na czele oraz dla staruszki z papugą. Tymczasem nie dość, że w trakcie pisania ciekawie rozwijały się losy Majki, pochłaniając kolejne strony, to jeszcze niespodziewanie pojawiły się dzieciaki z oddziału onkologicznego razem z fundacją Szkiełko i Onko, spychając wcześniejsze założenia na dalszy plan. Miałam już gotowych kilka fragmentów książki, gdy poszłam z córką na koncert. Śpiewała tam na rzecz chorej na białaczkę koleżanki. W ciągu tego popołudnia postacie Maćka i Patrycji na dobre zakotwiczyły mi w głowie i zmusiły mnie do modyfikacji fabuły. Z tego powodu nie wykluczam możliwości powstania kontynuacji Cytrusowego gaju. Odłożone na bok wątki nie były ani złe ani nawet gorsze i nadal dopominają się o uwagę. Mało tego, doskonale mogą odnaleźć się w przestrzeni czasowej po finale Cytrusowego gaju. Natomiast moja kolejna książka, Na tej samej ziemi, która ukaże się 30 września, będzie kontynuacją zeszłorocznej powieści Pod tym samym niebem. Zabiorę w niej czytelników w dwie podróże: na Spitsbergen w sam środek polarnej nocy i w Góry Połabskie na początku 1945 roku. 

Książkę Cytrusowy gaj kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.