Prawdziwi uczniowie Hippokratesa. Wywiad z Ałbeną Grabowską

Data: 2020-08-14 15:08:17 Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet

– XIX wiek to czas, kiedy lekarski etos był bardzo żywy, a prestiż, jaki otaczał ten zawód, był ogromny. By zostać lekarzem nie wystarczyło jedynie chcieć. Kandydata czekały studia, praktyka, wiele godzin pracy ze swoim mentorem, nauki, która nigdy się nie kończyła. Kandydaci na lekarzy musieli uczestniczyć w sekcjach, ćwiczyli przeprowadzanie zabiegów chirurgicznych na zwłokach, wciąż poszukiwali wiedzy. Pierwszymi zaś pośród równych byli ci, którzy pracowali w szpitalu – praca ta bowiem stanowiła próbę przekształcenia przytułku medycznego, umieralni w prawdziwy ośrodek diagnostyczny – mówi Ałbena Grabowska, autorka książki Uczniowie Hippokratesa. Doktor Bogumił

fot. Zuza Szamocka

Sławomir Krempa: Zawsze chciała Pani zostać Thorwaldem w spódnicy? 

Ałbena Grabowska: Zawsze chciałam napisać książkę, której jednym z najważniejszych tematów będzie historia medycyny. Chciałam, by jej akcja toczyła się w momencie przełomowym – nie tak całkiem dawno temu i nie współcześnie, w czasie, gdy przestawało być „o staremu”, a nie zaczęło jeszcze być nowocześnie. W czasie, gdy medycyna przechodziła prawdziwą rewolucję. Książki Thorwalda to publikacje non-fiction, chociaż niektóre ich fragmenty są fabularyzowane. Uczniowie Hippokratesa to zaś cykl powieści, bo zależało mi na tym, by książki te były zrozumiałe dla wszystkich odbiorców. Poszukiwałam możliwości stworzenia bardzo przystępnej opowieści z historią medycyny w tle. 

Bez przypisów? 

Bez. We współczesnych książkach, żeby zaprezentować kilka faktów z historii medycyny, można zastosować dwie drogi: albo właśnie wykorzystać przypisy, albo wyjaśnienia wkładać w usta bohaterów. Pierwsza opcja jest mało wygodna dla czytelnika, druga – dość sztuczna, bo ludzie po prostu nie rozmawiają ze sobą, wygłaszając wykłady z historii medycyny. W końcu znalazłam własną formułę: opowieść o bohaterach fikcyjnych przeplatana jest fabularyzowanymi opowieściami o losach autentycznych lekarzy, pionierów wielkich odkryć z dziedziny medycyny z XIX wieku.  

Co nie znaczy, że w powieści o medycynie w ogóle się nie rozmawia. 

Oczywiście, bo ludzie żyjący w XIX wieku nie mogli niczego sprawdzić w sieci. Lekarze, uczeni, badacze uczestniczyli za to wówczas w wykładach wielkich medyków, pisali do siebie nawzajem listy, czytali pisma medyczne, które wówczas były bardzo popularne. Ale przede wszystkim spotykali się i rozmawiali ze sobą, by dzielić się wiedzą. Często też wspólnie poszukiwali wyjaśnienia genezy choroby pacjenta, wymieniali doświadczenia. Dla nich medycyna była prawie całym życiem.  

Piękny to obraz, ale czy nie zanadto idealistyczny?

XIX wiek to czas, kiedy lekarski etos był bardzo żywy, a prestiż, jaki otaczał ten zawód, był ogromny. By zostać lekarzem nie wystarczyło jedynie chcieć. Kandydata czekały studia, praktyka, wiele godzin pracy ze swoim mentorem, nauki, która nigdy się nie kończyła. Kandydaci na lekarzy musieli uczestniczyć w sekcjach, ćwiczyli przeprowadzanie zabiegów chirurgicznych na zwłokach, wciąż poszukiwali wiedzy. Tak, byli prawdziwymi uczniami Hippokratesa i nie, nie przesadzam. Pierwszymi zaś pośród równych byli ci, którzy pracowali w szpitalu – praca ta bowiem stanowiła próbę przekształcenia przytułku medycznego, umieralni w prawdziwy ośrodek diagnostyczny. 

Wydaje się też, że mimo trudnej sytuacji związanej z zaborami polscy lekarze nie ustępowali wówczas swoim kolegom z zachodu jeśli chodzi o profesjonalizm, umiejętności, wiedzę. 

Dowodzi tego historia medycyny – pierwsza operacja przy znieczuleniu pacjenta miała miejsce w Krakowie w 1851 roku. Nie chwalono się nią wówczas szerzej, bo był to zabieg nieudany – nie jednak z powodu nieudanego znieczulenia, po prostu była bardzo trudna technicznie. Polscy lekarze – szczególnie ci, którzy mieszkali w zaborze austriackim – korespondowali z największymi umysłami XIX wieku. Mogli swobodnie uczestniczyć w wykładach w całej Europie. Pod zaborem rosyjskim sytuacja była bardziej złożona, a to z wielu powodów. Po pierwsze: po powstaniu styczniowym represje były mocno zaostrzone, a uzyskanie pozwolenia na podróże zagraniczne było bardzo trudne. Owszem, Polacy mogli swobodnie jeździć do Petersburga, ale z uwagi na niechęć Rosjan do naszych rodaków zdobywanie wiedzy w tym mieście nie było dla nich łatwe. 

Pani orientacja w tym temacie chyba mocno przekracza konieczny research do książki…

Bo historią medycyny zawsze się interesowałam, a zajęcia z prof. Andrzejem Śródką dotyczące właśnie rozwoju tej dziedziny wiedzy były dla mnie jednymi z najciekawszych na Akademii Medycznej. Szczególnie, że losy pionierów medycyny były niezwykłe, nietuzinkowa była też ich determinacja w zdobywaniu wiedzy. 

Mimo tego XIX wiek nie był dobrym czasem na pobyt w szpitalu. 

Nie, w XIX wieku do szpitala szło się zwykle dopiero wówczas, kiedy nie było żadnej innej możliwości. Pierwsze operacje niosły zresztą ogromne zagrożenie i dla pacjentów, i dla lekarzy. Podobno jedna z pacjentek w Anglii musiała błagać chirurga, by wykonał zabieg usunięcia guza lub torbieli jajnika, a podczas operacji, która odbyła się oczywiście bez znieczulenia zawierzała życie chirurgowi i Bogu, śpiewając psalmy. Podobno na zewnątrz czekali zaś chłopi ze stryczkiem dla lekarza – na wypadek, gdyby operacja się nie udała. 

Nie znano wówczas także aseptyki.

Nie, bo nie wiedziano, że higiena czy czystość w szpitalu może mieć coś wspólnego na przykład ze śmiertelnością okołoporodową. Lekarze przeprowadzali więc sekcje na zmarłych pacjentkach, a potem nie myjąc rąk czy narzędzi chirurgicznych szli badać zdrowe położnice. Przyczyny chorób dopatrywano się w miazmatach – cząstkach obecnych w powietrzu, które miały być odpowiedzialne za zarazy, które od czasu do czasu nawiedzały ludzkość. Nie wiedziano, że wystarczy umyć ręce i narzędzia przed operacją, a śmiertelność znacznie się zmniejszy.  

Z jednej strony poszukiwano wiedzy, z drugiej – niechętnie przyjmowano nowinki. Jeden z lekarzy, gdy próbował wyjaśnić, dlaczego w szpitalu umiera tak wiele kobiet, trafił nawet do szpitala dla umysłowo chorych. 

To prawda – tym bardziej, że wiele odkryć wydawało się burzyć dotychczasowy porządek świata. Przykładem niech będzie znieczulenie, którego wprowadzenie zmieniało zupełnie sposób pracy w szpitalu. Wcześniej chirurg operował w kilka minut, po prostu przywiązywano pacjenta do stołu i zaczynano operację. Wprowadzenie znieczulenia wydłużało ten proces i wielu lekarzom wydawało się bezsensowne czy niepotrzebne. Znieczulenie rodzących pacjentek uznawano z kolei za sprzeciwianie się Bogu – w Biblii czytamy przecież w bólu będziesz rodziła dzieci. I tu paradoks: James Simpson, wybitny lekarz, który przez wiele lat walczył o to, by poród odbywał się w znieczuleniu, przyczynił się później do wyrzucenia z Edynburga pioniera antyseptyki, wspomnianego przez pana Ignaza Semmelweisa. A wydawać by się mogło, że człowiek, który tyle przeszedł, by kobiety mogły rodzić bez bólu, będzie bardziej otwarty na naukowe odkrycia.  

A nie był, bo? 

Bo nie zgadzało się to z jego poglądami, utartymi zwyczajami, nie zgłębił wystarczająco tematu. Uważano, że zwyczajne mycie rąk jest zbyt proste, by mogło być skuteczne. Z kolei kwas karbolowy używany do dezynfekcji niszczył dłonie. Mówiono także wówczas, że jeśli chirurg ma czysty fartuch, nie jest dobrym chirurgiem. Im bardziej brudny, sztywny od krwi i ropy miało się fartuch, tym lepszym było się fachowcem. Robert Liston narzędzia do przeprowadzania operacji nosił na przykład w rękawie. Jeden z najsprawniejszych chirurgów świata wyciągał po prostu z rękawa płaszcza brudne narzędzia chirurgiczne, po czym rozpoczynał operację pokazową. To tylko utrwalało stereotypy. 

Na tym tle bohater powieści, Bogumił Korzyński, wydaje się już całkiem nowoczesnym lekarzem. 

To prawda. Jego działaniom przyświeca chęć zdobywania wiedzy i niesienia pomocy ludziom, przede wszystkim żonie, która porody niemal przypłaciła śmiercią, mając wąską macicę. Udało jej się przeżyć tylko dlatego, że porody odbyły się przedcześnie i płody były małe. Bogumił jednak jest idealistą, ale na pewno nie ideałem. Z jednej strony chce wyjaśnić pewną tajemnicę z przeszłości dotyczącą jego żony, z drugiej – sam skrywa pewną tajemnicę i musi mierzyć się z trupami we własnej szafie. 

No i nie ma oporów, by czasem nieco igrać z życiem swoich pacjentów. 

Tak może to wyglądać ze współczesnej perspektywy. Rzecz w tym, że ówcześni lekarze po prostu nie mieli wyjścia. Edward Jenner na przykład, chcąc sprawdzić skuteczność szczepionki przed czarną ospą, musiał zarazić małego chłopca ospą krowią. Nie mógł przeprowadzić badań klinicznych, mógł jedynie się modlić, by jego koncepcja była słuszna. W kolejnym tomie cyklu o uczniach Hippokratesa poznamy historię Pasteura, wynalazcy szczepionki przeciwko cholerze i wściekliźnie, który stanął przed jeszcze większym dylematem, nie było wówczas lżejszej choroby, dającej odporność na wściekliznę. Musiał więc wyekstrahować wirusa, pozbawić go zjadliwości, a potem wszczepić pacjentowi. Zwlekał, bo obawiał się, że jego szczepionka nie zadziała. Dopiero, gdy pewien chłopiec został pokąsany przez psa z wścieklizną, zdecydował się podać szczepionkę. Mógł zaryzykować w ten sposób, mając nadzieję, że pomoże pacjentowi, albo patrzeć, jak chory umiera, nawet dziś bowiem nie ma skutecznego leku na wściekliznę, po zakażeniu podaje się po prostu szczepionkę.   

Ale Pani książka to także opowieść o kobietach, które wówczas o medycynie mogły jedynie marzyć.  

To prawda, nie było najmniejszych szans, by w tym okresie na studia przyjęto kobietę. Pierwsza dyplomowana lekarka, Elizabeth Blackwell, otrzymała tytuł doktora medycyny w 1849 roku, ale dostała się na uniwersytet przez pomyłkę – po prostu nikomu nie przyszło do głowy, że na uczelnię mogła wówczas aplikować kobieta. Jej kandydaturę poddano pod głosowanie i gremium studentów, chcąc zrobić na złość dyrektorowi, podjęło decyzję o jej przyjęciu. Łatwo jednak nie miała – skończyła studia z pierwszą lokatą, ale przez wiele lat nie pozwalano jej wykonywać zawodu, nie przyjmowano jej do pracy w szpitalu. Pierwsza dyplomowana polska lekarka, Anna Tomaszewicz-Dobrska, która stanie się bohaterką kolejnego tomu Uczniów Hippokratesa, nie mogła nostryfikować dyplomu pod zaborami, mimo że obroniła tytuł w Zurychu i miała spory dorobek naukowy. Obie panie musiały założyć własne szpitale, by wykonywać zawód. Mówiono, że to prekursorki ginekologii. Ja myślę, że po prostu nie miały szansy, by zajmować się inną dziedziną wiedzy. 

Kiedy Pani zaczynała pracę jako lekarka, było już zupełnie inaczej? 

Tak, medycyna to dziś zawód mocno sfeminizowany, choć na przykład dziewczyny, które chcą być chirurgami, nadal pozostają w mniejszości i wydaje się, że wciąż muszą udowadniać, że są tak dobre jak mężczyźni. Ja musiałam się mierzyć z zupełnie innymi problemami. Można powiedzieć, że jako nastolatka wmówiłam sobie, że chcę studiować medycynę, ale już na pierwszym roku przeżyłam wielkie rozczarowanie, odkrywając, że tak naprawdę zupełnie nie interesuje mnie to, czego się uczę. Na szczęście odkryłam neurologię i epileptologię i z tymi dziedzinami medycyny na wiele lat się związałam. Miałam świetnych mentorów, nauczycieli i współpracowników, z przyjemnością pracowałam w klinice…

Co zatem się stało? 

Stało się życie. Mam trójkę dzieci, jedno autystyczne, wymgające terapii, wydawałam kolejne książki, co wiązało się z zaangażowaniem w ich promocję, pracowałam jako lekarka. Próbowałam połączyć trzy równoległe ścieżki i poczułam w pewnym momencie, że tak nie da się żyć, że z czegoś muszę zrezygnować. Nie wyobrażałam sobie życia bez pisania, a z medycyny mogłam wycofywać się stopniowo – najpierw odeszłam z pracy w klinice, potem – w szpitalu i dziś już tylko raz w tygodniu przyjmuję w przychodni pacjentów, by ciągle mieć styczność z zawodem, nie zapomnieć, czego się nauczyłam, by być przydatną. Cykl Uczniowie Hippokratesa, który zaplanowałam na trzy tomy, to zamknięcie klamrą tego etapu drogi życiowej, podziękowanie moim mentorom, których już na świecie nie ma, ukłon w stronę wielkich naukowców, z którymi miałam zaszczyt pracować. 

Nie brak tego Pani? 

Nigdy nie miałam poczucia, że jestem niezastąpiona, wiedziałam, że moimi pacjentami zaopiekują się inni specjaliści, którzy będą mogli poświęcić się wyłącznie medycynie. Miałam za to potężne poczucie winy – bo przecież wiele osób poświęciło mi mnóstwo czasu i uwagi, pomagając się kształcić, ja sama również wybrałam medycynę jako sposób na życie. Uznałam, że poprzez książkę popularyzującą osiągnięcia medycyny uda mi się spłacić choć część długu, jaki zaciągnęłam i mogę teraz spokojnie patrzeć na to, jak ta dziedzina wiedzy się rozwija. 

Z dużym spokojem? Bo, jak sama Pani powiedziała, mimo dynamicznego rozwoju medycyny, nadal nie mamy lekarstwa choćby na wściekliznę.  

A także szczepionki na Covid, grypę czy HIV. Mamy jedynie szczepionki i leki, które pozwalają łagodzić przebieg wielu chorób, zmniejszyć objawy, tak, by pacjent mógł przeżyć. Jestem jednak przekonana, że po prostu medycyna potrzebuje czasu i w ciągu kolejnych 100, może 150 lat nasza wiedza poszerzy się w podobny sposób, jak rozwinęła się od czasu opisywanych przeze mnie uczniów Hippokratesa.    

A więc jednak nadzieja? 

Tak, mam w sobie bardzo dużo nadziei. Lubię się pod tym względem porównywać do Wielkiego Gatsby’ego. Wierzę, że ludzie się opamiętają, że zaczną postępować logicznie, że uda się zahamować zachowania prowadzące do  destrukcji planety, chorób cywilizacyjnych, klęsk ekonomicznych i żywiołowych. Staram się wierzyć w człowieka zawsze i mimo wszystko, chociaż ta wiara bywa bardzo często nadszarpywana.

Książkę Uczniowie Hippokratesa. Doktor Bogumił kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.