Wiem, jak reaguje stal. Wywiad z Arkadym Saulskim

Data: 2021-03-22 13:14:28 Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet

– Nie jestem mistrzem miecza, ale dzięki treningom wiem, jak to jest nosić zbroję, dzierżyć oręż. Wiem, jak reaguje stal, co to znaczy walka sparingowa. W przypadku katany od dwóch lat trenuję battojutsu w ramach tokijskiej szkoły Tenshinryu Hyoho – mówi Arkady Saulski, autor cyklu Zapiski Stali, w skład którego wchodzą powieści Czerwony LotosPani Cisza oraz Bitwa Nieśmiertelnych

Co Pan widzi w tej Japonii?

To jest dobre pytanie, jednak zawsze mam trudność, by na nie odpowiedzieć. Moje życie od narodzin jest z Japonią związane – mama jest japonistką, spędziła w Japonii kilka lat życia. Dziadek był ekonomistą w Tokio, kuzyni są w połowie Japończykami, ciocia do dziś pracuje z Japończykami w branży lotniczej. Będąc dzieckiem, mieszkałem z dziadkami, otaczały mnie artefakty, przedmioty, ubrania, nawet meble z Japonii. Babcia czytała mi japońskie książki, dziadek oglądał ze mną japońskie bajki i filmu. Przez znaczącą większość dzieciństwa i młodości miałem większy kontakt z kulturą japońską niż z polską. Stąd pytanie: „co w tym fascynującego" jest dla mnie trudne. Japonia jest częścią mnie. To tak, jakby ktoś zapytał, czy fascynuje mnie moja wątroba czy trzustka. Nie, nie fascynują mnie, bo towarzyszą mi od urodzenia. Są naturalną częścią mojego jestestwa.

Czytaj również: Początkowo zachwyt Japonią zawsze przebija szok kulturowy. Wywiad z Piotrem Milewskim

A w kimonie chodzi Pan nie tylko służbowo, przy okazji premiery książki?

A żeby Pan wiedział! (śmiech) Kimona u mnie w domu rodzinnym i obecnie nosi się zamiast szlafroka.

Innym elementem Pana image’u jest katana. Walczy Pan?

Tak, od dawna. 10 lat spędziłem w HEMA. Nie jestem mistrzem miecza, wręcz przeciwnie – radzę sobie kiepsko, ale dzięki temu doświadczeniu wiem, jak to jest nosić zbroję, dzierżyć oręż. Wiem, jak reaguje stal, co to znaczy walka sparingowa. W przypadku katany od dwóch lat trenuję battojutsu w ramach tokijskiej szkoły Tenshinryu Hyoho. Oferuje ona darmowe, wirtualne sesje treningowe, w których staram się regularnie uczestniczyć.

A potem próbuje Pan przekładać prawdziwe walki na materię literacką albo sprawdzać na treningach, czy dane ruchy byłyby możliwe w rzeczywistości?

Tak, to kluczowe. Czytelnik, nawet jeśli jest niezaznajomiony z realiami walki, wyczuje fałsz. Świadomość tego, ile waży realny oręż, przydaje się w pisaniu.

Główny bohater Pańskiej powieści jest prawdziwym mistrzem walki.

To prawda. Kentaro został wyszkolony do jednego celu – eliminacji zagrożeń swojej pani. Stąd gdy go tworzyłem, musiałem zastanowić się nad tym, jak właściwie Kentaro będzie walczył. Duch jest po prostu wyrafinowanie przeszkolonym ochroniarzem, a to znaczy, że musi eliminować zagrożenia szybko. Stąd decyzja, by walczył w ramach sztuki battoujutsu – to zestaw technik, zakładający, iż atak jest jedynie przedłużeniem ruchu dobycia broni. Dobywamy miecz i tym samym ruchem uderzamy przeciwnika. Szybka eliminacja. Wokół tego zbudowałem całą choreografię walk Kentaro. Nie było to łatwe, ale efekt mnie cieszy.

Ale Kentaro to także trochę japoński Macgyver albo James Bond, bo gadżety lubi i posługuje się nimi z ogromną wprawą. 

To prawda, gadżety to pokłosie gier z udziałem wojowników ninja. Tytuły takie jak Tenchu czy Sekiro operują nimi dość swobodnie. Uznałem, że książce nie zaszkodzi włączenie tych wątków – w końcu Kentaro musi eliminować zagrożenia szybko.

Portret Kentaro jednak mocno odbiega od stereotypowych wizerunków samurajów czy wojowników ninja.

Fascynuje mnie psychologia rozwoju, stąd zastanawiałem się nad tym jakby wyglądał człowiek od maleńkości hodowany do walki i obrony. Efektem jest Kentaro, dopiero po śmierci swej pani pojmujący, że może być samodzielną istotą ludzką.

Dla takiego człowieka porażka musi być diabelnie trudna do zniesienia.

Jest wręcz śmiertelnie trudna.

Ale wierzy Pan w drugie (i kolejne) szanse?

W przypadku Kentaro – owszem. Dostanie swą szansę, by winę odkupić – i wokół tego oscyluje cała fabuła. A w życiu – zależy, o kim rozmawiamy.

Czerwony lotos po epickim początku bardzo mocno schodzi na ziemię. Ale dylematy moralne opisane w powieści są bardzo poważne i – można powiedzieć – opisane na wysokim „c”.

Zawsze chcę w moich powieściach „coś" powiedzieć. Tutaj było to pytanie o granice poświęcenia indywidualnej moralności dla przetrwania społeczności. Ale nie lubię udzielać gotowych odpowiedzi na zadane pytania, wierzę w inteligencję czytelników i Czerwony Lotos potwierdził, że są oni naprawdę sprawni we własnych interpretacjach.

Najbardziej niebezpieczni są ludzie, którzy wiedzą, że mogą być równi bogom?

Ludzie cierpią na nadambicję. A najbardziej niebezpieczni są ludzie niekompetentni na wysokich stanowiskach. To prawda aktualna w każdym świecie, realnym i fantastycznym.

Czasem dla dobra ojczyzny posunąć się trzeba do złych czynów?

Stosunki międzynarodowe są jak osiedlowa speluna. Nie ma reguł, nie ma zasad. Triumfuje ten, kto jest silny i bezwzględny. Moralność i honor nie są pojęciami funkcjonalnymi w ramach takich realiów. Tylko bezwzględność gwarantuje przetrwanie i dobrostan narodów.

Sporo w powieści mówi się o wielkich wartościach, ale moralność wielu postaci pozostawia sporo do życzenia. 

Czy ja wiem? Każdy w tej historii jest, we własnym mniemaniu, „tym dobrym". Każdy robi to, co uznaje za najlepsze, głównie dla innych.

Nie boi się Pan tego całego patosu, często związanego z fantastyką? Bo Pańskiej powieści bliżej pod względem stylu do Martina niż chociażby do Pratchetta. 

Porównanie do Martina to komplement, to jeden z moich Mistrzów. Tak, traktuję pisanie poważnie – luzakiem jestem na co dzień. Pisząc, wydaję z siebie raczej cięższe historie.

Myśli Pan, że po to właśnie po fantastykę sięgają zwykli czytelnicy? Bo jak Droga samuraja to droga poszukiwania doskonałości. Przede wszystkim w sobie, tak droga czytelnika to codzienna wyprawa do pracy albo do Biedronki na zakupy.

Piszę dla rozrywki i mam nadzieję, że daję ją moim czytelnikom. To nie znaczy, że piszę jakieś głupoty. To znaczy tylko tyle, iż po prostu staram się im dać chwilę wytchnienia.

Niektórzy uciekają od tych obowiązków w literaturę, a inni w gry komputerowe. Grywa Pan?

Jestem zadeklarowanym gamerem (śmiech)

Teraz pewnie czytelnicy się oburzą, że zamiast pisać, toczy Pan wirtualne walki. Ale może chociaż coś z tych gier (jeśli tak – z których?) przydaje się Panu w pisaniu?

Pisanie to dla mnie hobby, podobnie jak granie... nie, wróć! Jako, że tworzę dział gamingowy w „Gazecie Bankowej", granie jest dla mnie bardziej zawodem niż pisanie. Co do wykorzystania materiałów, inspiracji z gier, to jak najbardziej - Shogun 2, Tenchu, Sekiro to gry, które mocno mnie inspirowały, tak jak wcześniej gry w stylu Diablo czy Hexen, gdy pisałem dark fantasy. To medium niedoceniane, a mające wielki potencjał światotwórczy.

Czytaj również: Persona 5 – legendarna japońska gra

Zapiski stali to także szansa na ucieczkę od naszej rzeczywistości do kraju, który mocno przypomina Japonię.

Tak. W wielu aspektach Nippon „jest" Japonią, choć  w innych kompletnie jej nie przypomina! Jak zawsze w przypadku swojej twórczości postanowiłem, by to fabuła była głównym wodzem opowieści – dlatego jest tam tyle Japonii, ile niezbędne... ale gdy cokolwiek japońskiego utrudniało mi snucie tej opowieści, bezwzględnie decydowałem się na uznanie prymatu własnej wyobraźni.

Dużo tu także japońskiej kuchni.

Kuchnia japońska jest dzięki unikatowej mieszaninie smaków wprost uzależniająca. My, Polacy, zakochaliśmy się w sushi, ale przecież nie jest to jedyne japońskie danie. Yakitori, smażone w teriyaki ryby czy nawet grillowane mięsa... kuchnia japońska jest pełna dziwnych połączeń. Nie wspominając nawet o tzw. żywym jedzeniu, które opisuję w powieści. Jest z czego wybierać. I tylko słodycze zdaniem wielu Japończykom nie wychodzą, choć ja sam je bardzo lubię.

Realia opisane w powieści przypominają jakiś konkretny okres z historii Japonii?

Zdecydowanie najbliżej jesteśmy okresu Sengoku Jidai, czyli feudalnych walk o shogunat. Stąd zaczerpnąłem cały poziom technologiczny Nipponu... oczywiście musiałem też sporo zmienić, bo w świecie Czerwonego Lotosu nie ma Europy, a przynajmniej sami Nippończycy o niczym przypominającym Europę nie wiedzą, stąd broń palna trafiła do kraju za pośrednictwem państwa podobnego Chinom, a nie Portugalii. Tak jest z wieloma innymi elementami, jednak mimo tych różnic Nippon jest bardzo bliski historycznej Japonii.

Nippon to taka trochę Japonia z filmów Kurosawy?

Kurosawa bez wątpienia był ważną inspiracją, aczkolwiek nie jedyną. Natomiast klimat i nastrój jego dzieł? Tak, to zdecydowanie było dla mnie ważne.

Kwestia honoru, podejścia do własnych obowiązków i zadań nadal w Japonii są tak żywe?

Oczywiście! Wystarczy spojrzeć na to, jak poważnie Japończycy traktują kwestię lojalności względem firm, w których pracują. Te wartości są kluczowe... choć mają inny charakter.

To wszystko jest tak utarte w popkulturze, że laikowi, aż nadto pachnieć może stereotypem. Jak Pan rozdziela to, co jest stereotypem dotyczącym Japonii od tego, co nim nie jest?

Mam dużą wiedzę o Japonii, znacznie większą – nieskromnie mówiąc – niż nawet osoby interesujące się tematem. Z tego powodu inaczej patrzę na to, co inni uznają za pewnik. Japonia zawsze zaskoczy.

W recenzjach całego cyklu bardzo często pojawia się wzmianka o tym, że Zapiski Stali dobrze oddają „ducha Japonii". Czym, Pańskim zdaniem, jest ów „duch" właśnie?

Trudno mi odpowiedzieć. Może gdyby moje zainteresowanie Japonią wynikało z jakiegoś impulsu, byłbym w stanie cofnąć się wspomnieniami do tego momentu i wyłuskać tę jedną rzecz, która mnie przekonała, ale – jak już wspomniałem – japońska kultura towarzyszyła mi od zawsze, od małego. Gdy byłem mały i mieszkałem u dziadków, ich mieszkanie wyglądało jak mieszkanie japońskie – no, tyle, że znajdowało się w Gdyni (śmiech). Jadłem posiłki z japońskich naczyń, ryż gotowano w garnku jeszcze z Tokio, nosiliśmy (i do dziś nosimy) kimona zamiast szlafroków... mógłbym tak bardzo długo. Więcej czasu miałem kontakt z kulturą japońską niż polską, wręcz łatwiej by mi było odpowiedzieć na pytanie, co jest fascynującego w naszej, rodzimej kulturze, bo to nią musiałem się w pewnym momencie życia zainteresować. 

Od początku planował Pan opowieść o Duchu-Kentaro jako trylogię?

Owszem, gdy już mój umysł „przestawił się" na pisanie tej samurajskiej historii, od razu pojawiły się trzy pomysły. Po prostu wiedziałem, co chcę opowiedzieć i w jakich fabułach.

Nic podczas pisania Pana nie zaskoczyło?

Oj zaskoczyło – i to sporo! Przede wszystkim to, jak bardzo mamy zaburzony wizerunek klasy samurajów, japońskich sztuk walki, wreszcie – obraz katany jako oręża. Analizując kolejne źródła, zdałem sobie sprawę z tego, że bardzo często nawet osoby zaznajomione z tematem operują popkulturowymi kliszami, nie faktami. Stąd pewnym wyzwaniem było zbalansowanie w treści książki motywów popkulturowych i prawdy historycznej. No bo ciężko jest opisać oręż, jakim są japońskie miecze, zgodnie z prawdą... i zarazem nie narazić się na gniew fascynatów tej broni. Myślę jednak, że udało mi się ten balans zachować. Nawet gdy dekonstruuję jakiś mit, czynię to z szacunkiem dla japońskiej kultury.

Mnie najmocniej zaskoczył tom trzeci, zatytułowany Bitwa Nieśmiertelnych. Na przykład kreacją jednego z głównych antagonistów. Mam wrażenie, że w Czerwonym Lotosie i Pani Ciszy patrzyliśmy na Manduków oczami mieszkańców Nipponu, widząc w przeciwnikach przede wszystkim barbarzyńców.

Bo tak było. Proszę zauważyć, że wszelkie wartościujące określenia względem Manduków padają albo wprost z ust bohaterów, albo stosuje je narrator, ale opisujący tok myślenia postaci. Od początku wiedziałem, że trzeci tom ma być pod tym względem zaskoczeniem, więcej – ma przestraszyć czytelnika od sceny otwarcia, skłonić go do myślenia, że teraz akcja będzie prowadzona tylko z punktu widzenia Manduków. 

W Bitwie Nieśmiertlenych Mandukowie to postaci całkiem złożone. Mamy okazję lepiej poznać ich kulturę i zwyczaje.

To prawda, mongolska kultura jest wszak fascynująca a jej losy są dość tragiczne. Jeśli chodzi o opisanie jej to, tak jak w przypadku kultury japońskiej, pozwoliłem sobie na pewną twórczą swobodę, zgodnie z zasadą: tam, gdzie prawda przeszkadzała mi w opowiadaniu historii, tam wlewałem własne zmyślenie. Przykładem niech będzie rola kobiet w społeczeństwie Manduków. Nie była ona tak ograniczona, jak to opisałem – u Manduków kobieta to niemalże element domowego inwentarza, tymczasem w Mongolii rola kobiet była znacząco wyższa, zaś ostatnią królową Mongołów była właśnie kobieta. Potrzebowałem jednak tego elementu, by uwypuklić rolę pewnej postaci, być może najważniejszej dla serii. I zresztą postąpiłem odwrotnie niż w wypadku kultury japońskiej, podnosząc nieco znaczenie kobiet – w rzeczywistości dość niskie.  

Przywódca Manduków, chan Kotul, postanawia lepiej poznać mieszkańców Nipponu, jest bowiem przekonany, że Mądry wódz musi się uczyć. Także od podbitych ludów.

Najwybitniejsi przywódcy to ci, którzy uczą się od wrogów. Mongołowie nie bez przyczyny swego czasu dysponowali najnowocześniejszą armią świata, bo potrafili (zresztą wzorem Rzymian) czerpać nauki od podbitych ludów. 

Tym, co różni obie strony – jak podkreślają Nippończycy – jest dziedzictwo przodków, którego Mandukowie nie posiadają. Ale to chyba nie jest do końca prawda?  

I tak i nie. Nie chcę psuć radości z zabawy, bo jednak wątki kulturowe są w Bitwie... najważniejsze, ale tak – koczowniczy charakter Manduków sprawia, że nie wytworzyli oni kultury w sensie materialnym. Gdy więc podbijają kolejne lud,y dostrzegają nagle coś większego, co trwa dłużej niż długość życia pojedynczego człowieka. Nie chcę mówić nic więcej, bo opisując historyczne losy mongolskich podbojów, zepsuję finał – powiem tylko tyle, że ta historia nie mogła zakończyć się inaczej. 

Mandukowie, wbrew wrażeniu, jakie można było odnieść w pierwszym tomie, uosabiają nowoczesność, zmiany, jakie zajść mają na wyspach Nipponu?

W pewnym sensie tak. Są przecież pewnym powiewem świeżości... owszem, ten powiew pachnie sadzą, ogniem, krwią i palonymi trupami... ale jest czymś nowym. To impuls, którego Nippon najwyraźniej potrzebował.

Gdy obie strony staną naprzeciw siebie do wielkiej, finałowej bitwy, to będzie tak, jakby naprzeciwko siebie stanęły broń i wiara?

Raczej dwa różne punkty widzenia. Oddzielne perspektywy, które nawet mogłyby współistnieć albo pogodzić się ze sobą, gdyby nie znaczna ilość krzywd, które już wyrządzono. 

Dziedzictwo przodków – legendy, mity, wierzenia – zajmują bardzo dużo miejsca w Bitwie Nieśmiertlenych. Czy któraś spośród przywoływanych w książce opowieści była szczególnie ważna dla całej historii?

Nie umiem wskazać jednej – każda jest istotna. A przytaczam je po to, by pokazać pewną powtarzalność schematów. No i zadać pytanie: czy naprawdę ludzie są odpryskiem boskiej doskonałości? A może nasze mity po prostu kształtują nas tak, że postępujemy podobnie jak postacie baśniowe? Czy to kwestia nadprzyrodzoności czy wychowania?

Wojna to nie koniec świata – takie zdanie pada w Bitwie Nieśmiertelnych. Ale finałowa bitwa ta to bez wątpienia koniec pewnej historii.

Na pewno jest to koniec trzech lat bardzo intensywnej pracy nad książkami (śmiech)

Nie planuje Pan więc powrotu do świata Kentaro? 

Na razie planuję długie wakacje (śmiech)

Książkę Bitwa Nieśmiertelnych kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.