Reporterska podróż przez świat adrenaliny i zbrodni. „Rio, noc" Łukasza Czeszumskiego
Data: 2023-11-30 11:54:50 | Ten artykuł przeczytasz w 13 min.Łukasz Czeszumski wraca z kolejnym zbiorem reportaży o świecie południowoamerykańskiej przestępczości. Brazylia, Rio de Janeiro. Miasto anarchiczne, groźne i fascynujące.
Czternaście reportaży eksponuje życie licznych i ciekawych postaci. Kuzyn szefa mafii hazardowej opowiada autorowi rodzinną sagę na miarę Ojca chrzestnego. Diler zaopatrujący w narkotyki polityków i sławnych artystów tłumaczy tajniki działania swojego biznesu. Pułkownik policyjnego wywiadu wspomina śledztwa w których szukał sprawców masowych morderstw i kilkukrotnie uniknął śmierci, gdy próbowali go zabić skorumpowani policjanci. A 90-letni Noca de Portela zwany ,,królem samby" tłumaczy mu, jak należy żyć.
Kolejne historie są coraz mroczniejsze. Taka jest historia Adriano, policjanta z elitarnej jednostki który najpierw zaczął na własną rękę walczyć z przestępczością, a potem stał się płatnym zabójcą na zlecenie. Dorobił się milionów, ale wpadł w sieć z której nie da się uciec. Kolejną jest opowieść działacza praw człowieka na którego od lat polują skorumpowani politycy.
Jądrem ciemności i celem tej podróży jest Chapadão, zbiór kilkunastu faweli którymi włada organizacja przestępcza Comando Vermelho. Autor jedzie tam w nadziei spotkania z szefem faweli i zrobienia z nim wywiadu. Spędza noc na targowisku z narkotykami gdzie obserwuje pracę handlarzy, słucha ich rozmów i opowieści. Poznaje ich styl życia i mentalność w której fawela to niczym osobne państwo.
Rio, noc pokazuje losy ludzi, które splatają się na ulicach nocnego Rio, miasta jak z szaleńczych snów, władanym przez adrenalinę i zbrodnię. To reportaże, które czyta się jak thriller.
Zapraszamy do przeczytania nowej książki Łukasza Czeszumskiego. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment jednego z reportaży:
JUTRO BĘDZIE LEPSZE NIŻ DZIŚ
Urodził się za dnia, prawie w południe. W maju roku 1999. Od razu stał się celem istnienia dla swojej mamy. Jedynym szczęściem jej pełnego bólów i rozczarowań życia. Miała w sobie tyle miłości, którą obdarzała do tej pory tych, którzy nie potrafili tej miłości docenić.
Miłość do brata, którym opiekowała się od maleńkości do wieku dorosłego, bo cierpiał na hemofilię i ciągle chorował. Który za sprawą tej słabowitości stracił szacunek do samego siebie. Te kompleksy pchały go, mimo woli, do wszelkich dostępnych używek. We wczesnym wieku zaczął palić, wąchać, pić. A potem poszło po równi pochyłej i wymykał się do crackolandii, gdzie spędzał całe dni i noce. Ćpał i leżał potem nieprzytomny wśród krakudos, wprost na asfalcie, zasikany i brudny. Straszny nałóg, ale chyba tylko dzięki niemu mógł zapomnieć na jakiś czas o swoich demonach. Potem budził się, włóczył po ulicach, pogrążony w wyrzutach sumienia, wyglądający jak siedem nieszczęść. Na jakiś czas wyrywał się nałogom, porządniał. A potem wracał do crackolandii. I upadał coraz niżej. Aż w końcu stoczył się zupełnie i pożarła go rozpacz. I rzucił się pewnego dnia pod koła pociągu. A one w ułamku sekundy, wśród zgrzytu hamulców, ucięły jego rozpacz, jego nałogi, jego poczucie marności i jego egzystencję na tym świecie.
Potem był mąż. Który opuścił ją i małego synka, bo wybrał swą największą miłość: alkohol. Wyprowadził się od rodziny, aby móc w spokoju prowadzić swoje życie, podporządkowane niezmiennemu rytmowi dnia: praca robotnika, powrót do domu z butelką, zachlewanie się do późnej nocy. W weekendy i święta obowiązywała drobna modyfikacja, zamiast pracy był po prostu sam alkohol od rana do nocy i dopiero w smutny i skacowany poniedziałek życie wracało w swoje stałe koleiny.
Ona jednak nie biadała nad odejściem męża, bo miała już swoją gwiazdkę życia i mogła dzięki niej zapomnieć wszystkie te marności: brata, męża, biedę, problemy zdrowotne. Wszystko wynagradzał jej synek, któremu nadała imię jak z amerykańskiego filmu: Douglas. Był cudownym dzieckiem. Zawsze spokojny, siedzący cicho w kąciku. Jeszcze nie umiał mówić, tylko tak siedział, ciekawił się światem. Patrzył w ekran telewizora albo na rozmawiających dorosłych, słuchał ich rozmów tak, jakby je rozumiał.
Penha to fawela o groźnej historii. Podobnie jak pobliski kompleks Alemão przez media nazywana jest „twierdzą trafikantów”. Jej ulice, zaczynające się przy ruchliwej Avenida Brasil, biegną zakosami w górę, coraz wyżej i wyżej, na wzgórza, będące dla osób ze strefy południowej synonimem piekła, a dla policjantów – wrogim terytorium, gdzie czyha śmierć. Oczywiście, gangi narkotykowe są w Penhii wszechobecne. Widok nastolatków z karabinami automatycznymi na ramieniu i boca de fumo na rogach to tamtejsza codzienność. Ale dla mieszkańców to po prostu jedna z dzielnic mieszkalnych Rio. Fawela, gdzie dom można kupić za kilkadziesiąt tysięcy reali lub wynajmować za kilkaset miesięcznie, gdzie gangsterzy dbają o bezpieczeństwo, gdzie nie istnieją włamania, napady, złodziejstwo ani inne niegodziwości. Gdzie ludzie są życzliwi i pomocni. Gdzie nie płaci się za prąd, wodę ani telewizję. Dla zwyczajnych mieszkańców takie fawele jak Penha, a nawet jej najgroźniejsza część, Vila Cruzeiro, to zwyczajne miejsce do życia, gdzie problemami nie są przemoc i strzelaniny, a przynajmniej nie są nimi często. Problemami są bezrobocie, bieda oraz wynikające z nich narkomania i pijaństwo.
Dla matki wraz z wyprowadzką męża te problemy przestały istnieć. Teraz miała swojego Douglasa.
Douglas rósł zdrowo. Ani się obejrzała, gdy zaczął chodzić do szkoły. Gdy wracał, nie bawił się z dziećmi na podwórku. Wolał siedzieć w pokoiku, gdzie czytał, uczył się, marzył. Uwielbiał matematykę. Potrafił do nocy siedzieć przy lampce i rozwiązywać zadania. Pełen życia, ruchliwy, ale spokojny. Tylko ktoś taki jak on umiał połączyć sprzeczności w jednej osobie.
Jako nastolatek chodził czasem na baile funky, bawił się tam wśród przyjaciół. Ale potem dorósł, zaczął poważnie myśleć o życiu. W szkole średniej zaplanował, że pójdzie na studia prawnicze i zostanie adwokatem. W końcu stwierdził jednak, że adwokat pracuje przy brudnych sprawach. Pieniądze, zbrodnie, przestępczość, podstępne gry. To nie był jego świat. W ostatniej klasie wszystko przemyślał i powiedział matce:
– Zdecydowałem. Dość mam już nauki, a przecież potrzebujemy pieniędzy. Spróbuję dostać się do marynarki wojennej.
– Synku – odparła – trudno się tam dostać, a służba na okręcie jest ciężka.
– Spróbuję, mamo. Marynarka to porządne wojsko. Jako zawodowy będę nieźle zarabiał. To dobry start w dorosłe życie. W lepszą przyszłość.
Dostał się do marynarki, a służba, choć męcząca, przyszła mu z łatwością. Wracał na przepustki wyczerpany, lecz zawsze z uśmiechem na twarzy.
Dziś ten jego uśmiech widać na zdjęciu, które wisi w salonie. Matka często na nie patrzy i wtedy płacze. Widnieje na nim zadowolony, silny mężczyzna. Promieniujący radością i witalnością, w śnieżnobiałym mundurze i czapce marynarza.
W wojsku spoważniał. Już nie interesowały go imprezy. Nadal przyjaźnił się ze wszystkimi, ale nie trwonił czasu ani pieniędzy na zabawę. Układał plany życiowe, oszczędzał. Marzył, aby kupić sobie motor. Nad jego łóżkiem wisiało zdjęcie wymarzonego modelu, na który składał grosz do grosza.
Wkrótce poznał dziewczynę z tej samej dzielnicy i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Drobniutka, chudziutka, ładna, z długimi czarnymi włosami. Wyglądał przy niej niczym olbrzym. Wiele razy tylko wymieniali spojrzenia, czasem zamienili kilka słów. Potem coraz częściej, coraz dłuższe rozmowy. Zapoznał ją z mamą, ona z jej rodzicami. Aż wreszcie wyznali sobie miłość.
Nie chodzili na imprezy, woleli spędzać czas tylko ze sobą. „W nocy jest niebezpiecznie wychodzić”, mówił jej. „Lepiej posiedźmy tutaj, tu mamy wszystko, czego nam trzeba”.
Minęło kilka miesięcy tego związku. Wtedy ona zbuntowała się, a może znudziła, a może tylko poszła za kaprysem? Nie wierzyła w ten romantyczny sen, w którym żyli. Podświadomie się przed tym broniła. Wiedziała, że to pęknie. Wręcz tego oczekiwała.
– Jak my dalej będziemy żyć? – zapytała go ostrym tonem. – Mam być żoną marynarza, ciągle w domu, ty wiecznie na okrętach, będę cię widzieć tylko na przepustkach i urlopach? Co to za życie?
Pogłaskał ją.
– Kochanie, a jaki mamy lepszy wybór? Rozejrzyj się dookoła, ilu ludzi nie ma szansy nawet na takie życie. Będzie dobrze, ale jakoś trzeba zacząć i na wszystko zapracować.
Odrzuciła go, zwymyślała. Poszedł w noc jak zbity pies.
A potem, po kilku miesiącach, wrócił. Wziął ją w ramiona.
– Kocham ciebie i tylko ciebie, na zawsze. Myślałem, że o tobie zapomnę, ale nie potrafię. Zwolnię się ze służby, weźmiemy ślub. Założymy rodzinę.
– Rodzinę zakładać, ale jak? – zdziwiła się.
Nie miała wtedy pracy, oboje nie mieli pieniędzy. Życie biegło z dnia na dzień, jak to w faweli, byle coś do garnka włożyć. Nie mieliby nawet gdzie mieszkać, bo przecież nie u jej rodziców ani u jego mamy. Aby założyć rodzinę, trzeba najpierw posiadać miejsce, gdzie ta rodzina będzie mieszkała. Słowo casar, „żenić się”, wywodzi się przecież od casa, „dom”. Każdy wie, że te dwie sprawy są ze sobą nierozerwalne. A oni nie mieli domu ani pieniędzy. Jakie to widoki na małżeństwo?
– Nie martw się – odpowiedział z uśmiechem. – Bruna, ty za dużo się martwisz. W życiu nie trzeba się martwić, trzeba za to mieć wiarę. Wszystko jest proste. Ty przestaniesz się martwić, a ja znajdę pracę, zbuduję nam dom i tam będziemy żyli.
Nie uwierzyła mu. Słowa są tanie, a osiągnąć cokolwiek konkretnego przychodzi bardzo ciężko. Ale dała mu szansę. Obiecał, to niech próbuje.
Przeszedł do rezerwy w marynarce, zrobił kursy zawodowe i zatrudnił się w fabryce. Wyrabiał nadgodziny, oszczędzał, zaciskał zęby, liczył oszczędności. Aż kupił ten dom. Niewielki, zaniedbany budynek tu, w faweli, który sam wyremontował i przysposobił, aby mogli w nim zamieszkać. Spełniły się jego słowa wbrew jej obawom, jakich nauczyło ją życie. I spełniło się to, o czym nigdy nawet nie ośmieliła się marzyć – że trafi jej się tak kochający i wspaniały mężczyzna. A nie taki, co tylko nawija makaron na uszy, aby usidlić, a potem okazuje się, że albo pijak, albo narkoman, albo bandyta. Douglas to prawdziwy facet, stwierdziła. Przystojny, opiekuńczy i honorowy. Lubiany przez wszystkich, ale kochający tylko ją.
Ale nie żaden pantofel. Pracował ciężko i spełnił też przy okazji swój plan. W końcu kupił wymarzony motocykl. Dbał o niego, by zawsze był czysty i lśniący. Pędził na nim do pracy i z pracy, zabierał ją na przejażdżki, podwoził przyjaciół. Jazda była dla niego przyjemnością.
Zastanawiają się czasem, jak on to robił, że na to wszystko znajdował czas. Pracował na pełny etat, a gdy przybywał do domu, czy do swojego, czy w odwiedziny do mamy, zawsze coś wtedy naprawiał albo poprawiał. Wpadał do domu, zrobił coś, wypadał. Ciągle w ruchu i ciągle w działaniu. I na wszystko potrafił ten czas znaleźć.
Miał grupę przyjaciół jeszcze z dzieciństwa, spotykał się z nimi na grillu albo umawiali się na grę w piłkę nożną. Żadnego alkoholu, narkotyków. Tych, którzy na spotkaniu wypili parę piw, odwoził potem na swoim motocyklu do domów. Bo przecież kto w nocy ma ochotę wspinać się na piechotę pod górę faweli?
Zawsze aktywny i zajęty. Jednocześnie robił nowe kursy i szkolenia.
– Zostanę brygadzistą, a potem zrobię licencję i przejdę do ochrony. Tam lepsza pensja i widoki na awans. Będzie nam lepiej, coraz lepiej.
Mama od lat miała problemy z ciśnieniem, z sercem, z trzustką. Gdy mama chorowała, woził ją do lekarzy, opiekował się nią i jej domem, szykował posiłki, pilnował, aby przyjmowała leki. A potem w nocy modlił się, aby wyzdrowiała.
– Syneczku, lepiej się już czuję, jedź do domu.
– Nie, mamo – odpowiadał. – Zawsze ty się mną opiekowałaś, teraz ja opiekuję się tobą.
Rodzina była dla niego wszystkim. Gdy znalazł chwilę wolnego czasu, oglądali wspólnie filmy. A każdego weekendu urządzał grilla dla całej rodziny.
Z pracy zawsze wracał zmęczony i zawsze uśmiechnięty. Nigdy na nic nie narzekał. A ludzie przecież uwielbiają narzekać. Nawet jeśli nie otwarcie, to chociaż w domowym zaciszu, gdy widzą rachunki, wydatki, gdy uderza w nich frustracja na swoje życie, w którym ile by się nie starali, to nadal tkwią w miejscu. I narzekają wtedy na rząd, na biedę, na przemoc, na życie, na świat. Na szefa, na kolegów, na koleżanki. Iluż mężczyzn, na pozór twardych i pogodnych wobec przeciwności losu, w domowym zaciszu uwalnia się od bólu, płacząc albo złorzecząc.
Ale nie Douglas. Dla Douglasa nawet największe trudności były tylko błahostką, sprawą niewartą, by o niej rozmyślać.
Bruna za to lubiła pogrążać się we frustracjach, taką miała naturę. Wtedy brał ją w ramiona i szeptał do ucha:
– Bruna, po co tyle narzekasz? Nic z tego nie przyjdzie. Znajdź w sobie optymizm. Uwierz mi, jutro będzie lepsze niż dziś. Obiecuję ci, że tak będzie. Miej wiarę. Uwierz, a stanie się to prawdą. I wierz we mnie, bo ja będę wierzył w ciebie.
Taki był. Gdy wyremontował dom albo gdy kupił ten wymarzony motocykl, rozpierała go duma. Zaplanował i tego dokonał. Był zadaniowy, niczym przy tych słupkach z matematyki w dzieciństwie. Wierzył wtedy w to, że życie jest przecież proste. Plan, działanie, wykonanie. Chcesz, to popracujesz i masz.
Jego radość życia była zaraźliwa. Nie znajdziesz w całej dzielnicy Penha człowieka, który powiedziałby o Douglasie złe słowo. Pocieszał, gdy byli smutni, zabawiał, gdy byli weseli. Jego szczęście łączyło ludzi, wszystkim się udzielało. Mawiali, że gdy pojawiał się w towarzystwie, to jakby nagle w trakcie deszczowego dnia słońce się pokazało.
Taki był Douglas.
Jestęscie ciekawi, co wydarzyło się dalej? Już teraz zachęcamy do lektury drugiego fragmentu książki, a także zakupu publikacji w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,